Jestem kingologiem. Czytam książki pana Stephena od momentu, gdy pojawił się na polskim rynku, oglądałem też znaczną większość z setek(!) adaptacji, na których autor zarabia grube miliony.
Ale moje najukochańsze powieści pochodzą z lat 70., 80. Próba pisania niemal co roku nowego sążnistego dzieła nie zawsze kończy się czytelniczym olśnieniem. Książki są coraz grubsze i bardziej powtarzalne. King kopiuje sytuacje, postaci, skojarzenia. Na dokładkę od początku zaangażowany w lewicową wizję świata, dziś bywa politrukiem. Jego wstawki o doli kobiet czy gejów stają się nieznośną publicystyką.
A jednak z tkliwego przywiązania trudno się uwolnić. To on stworzył nowoczesny, ambitny horror. A ja wciąż go kupuję.
I „Pana Mercedesa” z roku 2014 przeczytałem z zaciekawieniem. Coraz częściej King rezygnuje z wampirów i zjaw na rzecz klasycznych thrillerów, w których ściga się bardzo złych ludzi.
Tu zaczyna się po Hitchcockowsku. Sadysta wjeżdża skradzionym autem w tłum bezrobotnych czekających na otwarcie giełdy pracy. A potem korzystając ze swoich niezwykłych umiejętności technologicznych, prowadzi grę z emerytowanym inspektorem Hodgesem, który go nie złapał.
Zrobiono z tego 10-odcinkowy serial, pokazał go Canal+. Twórcą jest David E. Kelley, doświadczony spec od seriali (i mąż Michelle Pfeiffer). Akcja toczy się nieśpiesznie, mamy to, czego mi trochę brakło w polskim drugim „Belfrze” – nie tylko suspensy, zwroty akcji, lecz i spokojnie rysowane kontury postaci. Zdaje się, że takie wolno rozwijające się opowieści, w których gliniarz boryka się z alkoholizmem, poczuciem bycia w emerytalnej odstawce, rodzinnymi traumami i ostatnimi miłosnymi pokusami, mają wielbicieli. To zaprzeczenie układanek w stylu gier komputerowych.
Stephen King trochę się doigrał. Mój znajomy z Facebooka narzekał na ideologiczny schemat „Mercedesa”. Zły charakter to młody biały, walczą z nim m.in. kobiety z problemami i genialny, też młody Murzyn. Coś jest w tej uwadze, choć te schematy się komplikują. Lesbijka, której współczujemy, jest – do czasu – jedyną przyjaciółką złego charakteru. To dla niej zabija on homofoba. A tęsknotę do starych wartości personifikuje uparty irlandzki policjant, ulubiona figura konserwatystów.
Warto jednak zauważyć, że przy masowości popkultury widzowie szukają takich prawidłowości i czasem ich one denerwują. Płodny pisarz może tyleż walczyć ze stereotypami, ile je budować. Dopiero co King wraz z synem napisał feministyczny manifest „Śpiące królewny”.
Tylko że „Pan Mercedes” jest jednak o czymś innym. Serial nawet uatrakcyjnił niektóre wątki, ale to w powieści nawet mocniej czuje się grozę potęgi współczesnej technologii. Morderca Brady jest najstraszniejszy nie wtedy, gdy wjeżdża w tłum samochodem, lecz kiedy dręczy bohaterów komputerowymi sztuczkami. Pojawia się refleksja na temat totalnej inwigilacji.
Na koniec jeszcze uwaga. Brendan Gleeson jest świetny jako przysadzisty, nieuporządkowany, daleki od mitu policjant. Ale to Harry Treadaway jako psychol kradnie mu show. W książce Brady jest bardziej jednowymiarowy. Tu młody aktor (wcześniej świetny Doktor Frankenstein z serialu „Dom grozy”) potrafi wzbudzić do siebie nawet coś w rodzaju upiornego współczucia – wbrew logice akcji. Czy taka była intencja, czy to wynik charyzmy aktorskiej? Kolejny paradoks popkultury.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/375203-zaremba-przed-telewizorem-strach-przed-komputerem