O bezpiece cywilnej, znanej jako UB (Urząd Bezpieczeństwa) i SB (Służba Bezpieczeństwa) – słyszał każdy Polak.Wojskową Służbę Wewnętrzną większość z nas kojarzy tylko z kontrwywiadem wojskowym. W istocie, organa WSW były typową bezpieką wojskową, policją polityczną, która na co dzień ściśle współpracowała z bezpieką cywilną.
Bezpieczniackie służby cywilne zostały po roku 1989 poddane weryfikacji, natomiast wojskowe zwartym szykiem, spokojnie i bez strat, przemaszerowały ku nowej – jak sądziliśmy, niepodległej – już rzeczywistości.
Niniejsza monografia obejmująca lata 1957-1990, wiedzie od kołyski bezpieczniackiej po resortową emeryturę, wszechstronnie dokumentując działalność wojskowych służb specjalnych Polski Ludowej. Ukazuje zasady funkcjonowania formacji, przedstawia kadrę dowódczą i motywy jej postępowania, ułatwiając zrozumienie pozornie niezwiązanych ze sobą mechanizmów transformacji po roku 1989.
Fragment książki
Nie tylko rodzimych decydentów partyjno-mundurowych przeraził bunt robotniczy na Wybrzeżu. Także Sowieci poczuli się nieswojo w Polsce, zwłaszcza w rejonach, gdzie zabunkrowali swe silosy i składy atomowe. Dwa z nich znalazły się niebezpiecznie blisko zrewoltowanego Wybrzeża (Podborsko i Brzeżnica-Kolonia). Gdyby fala rozruchów robotniczych rozlała się na cały kraj, to w pozostałych rejonach Polski, gdzie skryli podobnej klasy atomówki, zagrożenie byłoby analogiczne. Tymczasem wszem i wobec ogłaszali, że na terytorium Polski nie ma broni atomowej. Zrewoltowany tłum atakujący takie obiekty nie byłby nawet świadom, jakie mogłyby być tego konsekwencje. Opanowanie atomowej enklawy byłoby najczarniejszym z możliwych scenariuszy, i to dla każdej ze stron. Sowieci postanowili więc ponownie przystąpić do przeglądu stanu zabezpieczenia podległych im włości na terenie Polski. Po raz pierwszy od czasu podpisania umowy z 25 lutego 1967 roku o wybudowaniu na terenie PRL-u silosów atomowych sprawa przybrała zgoła nieoczekiwany obrót.
Narada dotycząca atomówek.
W Oddziale WSW w Poznaniu 14 lipca 1972 roku odbyła się narada na temat współdziałania w zakresie kontrwywiadowczej ochrony obiektów specjalnych armii sowieckiej na terenie PRL-u. Sowietów reprezentowali: Szef Wydziału II Oddziału Specjalnego KGB Północnej Grupy Wojsk Sowieckich (PGWS) w Legnicy ppłk Iwan Szmilow oraz jego podwładny z KGB – mjr Konstanty Szaro. Ze strony polskiej uczestniczyli: Szef Oddziału I Zarządu II Szefostwa WSW płk B. Brodniewicz, Szef Oddziału II Zarządu WSW POW ppłk M. Wichrzyński, Szef Oddziału II Zarządu WSW ŚOW ppłk M. Kowalski, Szef Oddziału WSW Poznań, st. pomocnik Szefa Oddziału I Zarządu II Szefostwa WSW ppłk S. Dębski i Zastępca Szefa Wydziału I Oddziału WSW Poznań mjr L. Lewicki. Rodzimą bezpiekę wojskową reprezentowali przedstawiciele okręgów wojskowych, na terenie których Sowieci skryli swe bazy atomowe, a więc pomorskiego i śląskiego. Chociaż delegacja WSW była trzykrotnie liczniejsza niż sowiecka, to nie ona nadawała ton spotkaniu. Ci liczniejsi mieli jedynie wysłuchać tego, co chcieli im przekazać goście, by następnie przystąpić do realizacji postawionych im zadań.
Przedmiotem narady były przede wszystkim: 1) obiekt nr „3001” położony w rejonie Białogardu (w okolicach wsi Podborsko), kontr-. wywiadowczo zabezpieczany przez kpt. Jegorowa, maskowany jako składnica artyleryjska, 2) obiekt nr „3002” koło Wałcza (w rejonie wsi Brzeżnica-Kolonia), zabezpieczany przez starszego lejtnanta Krawieca, maskowany jako jednostka pancerna. Natomiast z dala od niebezpiecznego Wybrzeża znajdował się obiekt nr „3003” położony w rejonie Zielonej Góry (w okolicach wsi Templewo), zabezpieczany przez starszego lejtnanta Mizyha, maskowany jako jednostka lotnicza. Niniejsze obiekty zostały wybudowane w latach 1967–1969 siłami i środkami pułków inżynieryjno-budowlanych LWP i przez nie były również na bieżąco konserwowane oraz remontowane. Każdy z polskich pułków był przypisany do konkretnego obiektu atomowego: 33 Pułk Inżynieryjno-Budowlany z Gdyni do obiektu nr „3001”, 31 Pułk Inżynieryjno-Budowlany z Piły do obiektu nr „3002” i 27 Pułk Inżynieryjno-Budowlany ze Szczecina do obiektu nr „3003”. Państwo polskie na te trzy dziury atomowe w ziemi wyasygnowało przeszło 180 milionów złotych. Ile Sowieci – brak danych. Z systemu maskowania wynikało, że ta atomowa enklawa nigdy nie powstała, a to, co wybudowano, to były jednostki: artyleryjska, pancerna i lotnicza. I o tym mieli być przekonani polscy budowlańcy wojskowi oraz mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi, co nie było wcale takim łatwym zadaniem do wykonania. Możliwe, że dało się na to nabrać miejscowych. Gorzej było ze specjalistami budowlanymi, w składach, których znajdowali się inżynierowie m.in. od systemów wentylacyjnych, automatyki, łączności, a także z pionem technicznym średniego szczebla budowlanego, który brał wcześniej udział we wznoszeniu szeregu innych wojskowych obiektów specjalnych. Oni prawdopodobnie nie mieli większych trudności w zorientowaniu się, jakie faktycznie wznosili obiekty i w jakim celu. Każdy z nich – zanim zakwalifikowano go do wyszczególnionej ekipy budowlanej – został dokładnie prześwietlony przez służby kontrwywiadowcze PRL i ZSRS. Selekcja była szczegółowa, niczym do służb specjalnych. Wytypowana kadra zawodowa pozostawała pod stałym nadzorem organów WSW. Problem był z szeregowymi budowlańcami, choć oni też przechodzili selekcję. Niemniej nadchodził taki czas, kiedy przenoszeni do rezerwy odchodzili z wojska i wracali w rodzinne strony. A wówczas – chociażby w trakcie biesiadnych rozmów Polaków – mogło się niejednemu wymknąć, co faktycznie kiedyś budował w wojsku i gdzie to było. To był już jednak kłopot organów SB, które przejmowały od WSW każdego takiego „budowlańca”. Praktycznie jedni i drudzy mogli zapomnieć, jak wyglądały wyjazdy poza granice PRL-u, nawet na wakacje do bratnich demoludów, nie wspominając o państwach zachodnich. Podobnie było w przypadku tych kilku oficerów i generałów ze Sztabu Generalnego WP, którzy byli zorientowani w temacie. Tymi ostatnimi zajmowali się specjaliści z Szefostwa WSW. Każdy ze wzniesionych obiektów atomowych był doskonale zamaskowany z zewnątrz. Mógł pomieścić 120 żołnierzy, 60 oficerów i personel techniczny. Teren otoczony był potrójnym ogrodzeniem. Wewnątrz znajdowały się: po dwa składy materiałów wybuchowych i środków detonujących oraz budynki administracyjne, koszarowe, garaże i magazyny paliw. Najistotniejszą częścią każdego takiego obiektu były dwa magazyny głowic jądrowych – według sowieckiego projektu T-7. Składowane tu głowice miały ogromną moc uderzeniową. Z czasem na tych obiektach wybudowano dodatkowo schrony typu „Granit” wykonane z żelbetonowych prefabrykatów, w których przechowywano głowice, bomby i pociski, możliwe, że również rakiety SS-20.
Zacieśnienie współpracy kontrwywiadowczej.
Na wspomnianej naradzie przedyskutowano również procedury ściągania grup remontowych z pułków inżynieryjno-budowlanych, które w razie awarii byłyby wzywane do poszczególnych obiektów atomowych. Niekiedy mógłby obowiązywać tryb alarmowy. Sowieci życzyli sobie, aby w miarę możliwości, były to grupy o stałym składzie personalnym, a także, by każdej grupie towarzyszył oficer WSW. Po dotarciu do celu miałby on z marszu nawiązać kontakt z przedstawicielem KGB znajdującym się w danym obiekcie. Równocześnie strona sowiecka zwróciła się do przedstawicieli WSW z prośbą o wsparcie kontrwywiadowcze przy ochronie podległych im silosów atomowych. Sowieci uważali, że ochrona winna być bardziej aktywna niż dotychczas. Mieli dodatkowe powody, by się obawiać. Ostatnie wydarzenia w Polsce wyraźnie sygnalizowały, że antysowietyzm w masach robotniczych – i nie tylko – był ciągle żywy i że zadry z przeszłości tkwiły nadal głęboko. Uzgodniono więc, że w zakresie bieżącej pracy kontrwywiadowczej zostanie jeszcze bardziej zacieśniona współpraca między szefami i oficerami polskiego kontrwywiadu oraz ich sowieckimi odpowiednikami. Szczególne wsparcie mieli otrzymać oficerowie obiektowi, którzy bezpośrednio zabezpieczali wspomniane bazy atomowe. Pozostawali przecież na pierwszej linii frontu. Natomiast problemy wymagające szerszego potraktowania przez strony miały być rozwiązywane na poziomie Szefostwa WSW i Szefostwa KGB z Północnej Grupy Wojsk Armii Sowieckiej (PGWS) w Legnicy. Przy okazji strona polska przekazała Sowietom nazwiska oficerów WSW obsługujących jednostki, które budowały obiekty atomowe i miały je nadal konserwować oraz nazwiska ich przełożonych (szefów oddziałów i szefów wydziałów I WSW). To były zbyt poważne sprawy, by można było sobie pozwolić na jakieś improwizacje organizacyjne.
Prawdopodobnie – bo nie do końca to wiemy – Sowieci zgromadzili na terytorium Polski 178 ładunków nuklearnych, z czego 90% było większej mocy od tych, które zostały zrzucone na Nagasaki i Hiroszimę. Miały utorować „Imperium Zła” – jak mawiał o Związku Sowieckim Prezydent USA Ronald Reagan – drogę do wolnego, zachodniego świata, aby go ujarzmić, a wcześniej unicestwić jego struktury demokratyczne. Czekano tylko na odpowiedni moment, który – na szczęście – nigdy nie nadszedł. Wróćmy do omawianej narady. Sowieci coraz bardziej bezpardonowo naciskali na stronę polską. W pewnym momencie zażyczyli sobie nawet, by organa WSW dostarczały im – jak to określili – od czasu do czasu „zbiorcze informacje, obejmujące analityczne problemy penetracji rejonów”, w których stacjonowały wspomniane silosy atomowe oraz „dane dotyczące nowo ujawnionych form działania wywiadów NATO”. Szczególnie byli uwrażliwieni na pojawiające się w okolicy samochody z rejestracjami dyplomatycznymi, choć – jak przyznali – system powiadamiania oficerów obiektowych KGB przez organa WSW działał właściwie. Zwrócili się również do strony polskiej z prośbą – która w tych relacjach była rozkazem – aby rozpoznawanie otoczenia atomówek było prowadzone przez oficerów WSW wespół z KGB. Nie życzyli sobie na tym terenie wchodzenia we współdziałanie ze Służbą Bezpieczeństwa. Stawiając ten postulat, oświadczyli, że uważają, iż kontrwywiad wojskowy, znając specyfikę wojska, „pracuje dokładniej i może posiadać lepsze rozeznanie terenu”. Mylili się, lokalni esbecy byli w terenie dobrze zorientowali. Z pewnością dużo lepiej niż organa WSW. Co więcej, Sowieci nie życzyli sobie, by SB wtajemniczać w tematykę atomową. I w rozmowach z SB zalecali organom WSW używać terminologii maskującej, co oznaczało, że miały twierdzić, iż omawiane budowle to były jednostki: artyleryjska, pancerna i lotnicza. I nic poza tym. To izolowanie esbecji cywilnej przez Sowietów wynikało raczej z ich instrukcji wewnętrznych. Miało być tak, jak to było rozwiązywane w Siłach Zbrojnych ZSRS, które widocznie trzymały na dystans cywilne służby specjalne. Rozmówcy z KGB wiedzieli, że polscy czekiści im nie odmówią i będą się stosować do ich wszystkich poleceń. I tak też się stało. A niech by spróbowali inaczej.
Organa WSW były dokładnie spenetrowane przez kontrwywiad sowiecki i to od zarania – co wcześniej dowodzono. Peerelowska bezpieka wojskowa funkcjonowała na zasadzie młodszego brata: miała słuchać i wykonywać. I to w tych rozmowach wyraźnie było widać. Pod pozorem wzmożonej ochrony kontrwywiadowczej silosów atomowych Sowieci rozszerzali swoje kompetencje krok po kroku. Między innymi weszli w uprawnienia pozwalające im na inwigilowanie i rozpracowywanie mieszkańców miejscowości sąsiadujących z atomówkami. Praktycznie robili, co chcieli. Choć jak wynikało z podjętych ustaleń, mieli funkcjonować w terenie w towarzystwie przedstawicieli WSW, w praktyce robili to, co uważali za stosowne. Na koordynatora tych nowych rozwiązań Sowieci zaproponowali płk. Pankratowa, Szefa KGB z Bornego Sulinowa, z którym należało wszystko uzgadniać. W protokole z narady nie stwierdzono, by strona polska zgłosiła do tego pomysłu jakieś zastrzeżenia. Atomówkami w PRL-u. miał więc zawiadywać przedstawiciel KGB z miejscowości, której nie było nawet na mapie Polski. Takich sowieckich enklaw eksterytorialnych było w naszym kraju znacznie więcej.
Sowieci rozdają karty
W ten oto prosty sposób Sowieci zaczęli rozdawać karty w obrębie swych silosów atomowych, których w Polsce oficjalnie nie było. I stawiali kolejne wymagania. Wkrótce się okazało, że zaczął im przeszkadzać – w okolicy obiektu nr „3001” – cywilny obwód myśliwski, gdyż cywile mogliby sprowadzać na organizowane przez siebie polowania myśliwych z krajów kapitalistycznych. I co wówczas? Aż strach pomyśleć! W tej sytuacji Zarząd II Szefostwa WSW zbadał sprawę i niezwłocznie pośpieszył z wyjaśnieniem. W meldunku czytamy, że „obwód myśliwski wokół obiektu «3001» od 1976 r. jest wydzielonym, do którego nie mają wstępu żadni myśliwi”. W praktyce oznaczało to, że i rodzimi miłośnicy kniei musieli wielkim łukiem omijać tę okolicę. To właśnie z tego obiektu. w przypadku konfliktu zbrojnego – przewidywano przerzucenie ładunków jądrowych do jednostek lotniczych w Bagiczu koło Kołobrzegu i w Chojnie. Nikt nie miał więc prawa myszkować w pobliskich lasach. To tylko jeden z wywołanych wówczas problemów. Polscy czekiści od razu też poinformowali sowieckich rozmówców, że nie tylko przegonią myśliwych z rejonu Białogardu, lecz także nie zezwolą na powstanie w tym rejonie żadnego innego koła myśliwskiego. Od tej pory prawo wstępu do tego leśnego obszaru miało jedynie trzech specjalistów ze służby leśnej odpowiedzialnych za zwierzynę w tej okolicy. To nie były jedyne problemy. Kolejne wątpliwości rodziły się same w miarę sowieckiego rozpychania się łokciami. Z Sowietami tak właśnie wyglądały wszystkie negocjacje, narady i spotkania z przedstawicielami LWP. Wystarczyło podać palec, a za chwilę trzymali już za całą rękę. Tak było również i tym razem. Wkrótce zwrócili się do strony polskiej z kolejnym pytaniem: „Czy organa WSW miały sygnały o ujawnieniu charakteru wznoszonych obiektów specjalnych przez żołnierzy z jednostek polskich, które budowały te obiekty?”. Odpowiedź mogła być tylko jedna – nie. Kolejne pytanie, więc brzmiało: „Czy w okolicy takich obiektów notowano turystów z NRD?”. Nie czekając nawet na odpowiedź, poinformowali stronę polską, iż gdyby takie przypadki miały miejsce, to wówczas istniała możliwość szybkiego sprawdzenia przez nich, czy taki „turysta” penetrował obiekty specjalne na terenie NRD lub CSRS albo w innych państwach Układu Warszawskiego. Globalne podejście do tej sprawy wynikało z ich imperialnej polityki międzynarodowej. Swe możliwości i znaczenie podkreślali na każdym kroku. W odpowiedzi usłyszeli, iż „sprawy te będzie [strona polska – L.K.] na bieżąco rozwiązywać przy udziale Oddziału VII Szefostwa WSW”, co było jakimś wyjściem z sytuacji. Odpowiedź została przyjęta.
Oprócz opisanych powyżej zagadnień, Sowieci wywołali kolejny problem, którego rozwiązanie scedowano ponownie na Zarząd II Szefostwa WSW. Tym razem chodziło im o zachowanie tajności wojskowych transportów kolejowych na terenie Polski. Armia Czerwona miała w tym względzie ogromne potrzeby, jak chociażby zaopatrzenie materiałowe swego 300-tysięcznego kontyngentu wojskowego na terenie NRD, nie wspominając o Północnej Grupie Wojsk Sowieckich stacjonujących w Polsce. Tymi samymi szlakami podążały również pakunki atomowe: część pozostała w Polsce, kolejne wędrowały do składnic atomowych na terenie NRD. Prawdopodobnie było ich tam znacznie więcej. Niektóre z tych niebezpiecznych przesyłek przerzucano drogą morską. Tymczasem według Sowietów przyjęty w Polskich Kolejach Państwowych sposób oznakowania wagonów mógł doprowadzić do szybkiego ujawnienia charakteru transportu. W wyniku przeprowadzonych badań wspólnie z Szefostwem Służby Komunikacji Wojskowych MON stwierdzono, że dotychczasowy system znakowania nalepkami wagonów ze sprzętem armii sowieckiej nie stwarzał przesłanek do ujawnienia charakteru transportu. I taka odpowiedź została przekazana. Sprawę pilotował Szef Zarządu II Szefostwa WSW płk W. Mrowiec, wychowanek sowieckich służb specjalnych. A oni porozumiewali się w pół słowa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/374465-krotsze-ramie-moskwy-historia-kontrwywiadu-wojskowego-prl-fragment-ksiazki
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.