Ocena drugiej odsłony z trylogii sequeli stanowi wyjątkowo trudne zadanie o tyle, że ciężko odseparować odczucia związane z wypuszczonym do kin filmem od kontrowersyjnego epizodu VII czy w ogóle powiązania serii z dorobkiem Georga Lucasa i kierunkiem, które obrały względem uniwersum aktualne władze Lucasfilm. Zwłaszcza manipulowanie marką budzi największe obawy, biorąc pod uwagę że spośród chyba pięciu reklam poprzedzających projekcję Ostatniego Jedi, trzy albo cztery z nich związane były właśnie z najnowszą częścią sagi. Nachalność i wszechobecność symboli Star Wars stała się wyraźnie przytłaczająca, szczególnie gdy markę reklamują chociażby szczoteczki do zębów. Czołówka Gwiezdnych Wojen, od lat przyprawiająca o gęsią skórkę, skutecznie rozproszyła kłębiące się wątpliwości. Przynajmniej na pewien czas. Zaczynał się przecież mój uwielbiany bez względu na wszystko film.
Czytaj również:„Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi”. Saga o Skylwalkerach jak grecka tragedia. RECENZJA
Będąc uczciwym wobec spektaklu sprezentowanego nam pod choinkę przez Riana Johnsona – reżysera najnowszej odsłony gwiezdnej sagi – należy odróżnić dwie kwestie: ocenę ekranizacji jako filmu science-fiction oraz ocenę jej jako kontynuacji historii rodu Skywalkerów. Traktując obraz w oderwaniu od korzeni, przychylałbym się do uznania Ostatniego Jedi za udane przedsięwzięcie, wizualnie kojące oczy, przedstawiające nieoczywistą, z uwagi na pokaźną liczbę zwrotów akcji, historię. Jest tu humor, wartka akcja, momenty trwogi i wzruszeń, ponadto także typowy amerykański happy end. Nikt z czytelników nie powinien tej wiadomości traktować jako zdradzenie fabuły, przecież tradycją w Gwiezdnych Wojnach jest to, że nawet gdy „ci źli” chwilowo wysuwali się na prowadzenie, to finał poszczególnych epizodów zawsze napawał nadzieją, roztkliwiał. Słowem: „Ostatni Jedi” to klasyczne kino familijne. Niestety, jednocześnie jest to największa wada tej ekranizacji jako części sagi.
Epizod VIII stał w obliczu wymagającego zadania. Mierzył się z wadami filmu, którego był kontynuacją. Reżyser musiał wnieść powiew świeżości w uniwersum, które zrekonstruowane w Przebudzeniu Mocy nie tyle czerpało z dorobku klasycznej trylogii, co wprost żerowało na nim. Analiza zwiastunów najnowszego filmu niosła obawy kolejnej kalki fabularnej – tym razem rzecz jasna Imperium Kontratakuje. Szczęśliwie błędów i potencjalnego znużenia fanów tanimi sentymentalnymi chwytami udało się uniknąć, choć cień cenionego powszechnie epizodu V unosił się nad dziełem Johnsona. Easter eggi w „Ostatnim Jedi” nie są nachalne, wręcz subtelne, uczucia deja vu doświadczyłem znacznie rzadziej niż przed dwu laty. To wyjątkowy plus, iż postarano się o rozwinięcie twórczych koncepcji. Sęk jednak w tym, że niekoniecznie przystają one do tego, czego spodziewalibyśmy się po marce Star Wars. Kampania reklamowa szykowała nas na mroczną odsłonę serii. Czerwone logo, znamienny tytuł epizodu oraz świadomość, że to w drugiej części każdej z trylogii „ci źli” rośli w siłę, tylko to potęgowało. „Tymczasem ekranizacja nie odznacza się wyjątkowo brutalnymi scenami, pozostając daleko w tyle za bezkonkurencyjną pod tym względem Zemstą Sithów”. Waham się wręcz, czy można określić „Ostatniego Jedi” filmem ugrzecznionym, podczas projekcji którego nie było ani jednej sceny, w której potencjalnie młodemu widzowi rodzic musiałby zasłonić oczy. Specyficzny mrok tego filmu budowały kontrasty – wyraźnie zarysowana walka dobra ze złem, gra barw no i charakterystyczna muzyka Johna Williamsa, który bądź co bądź chyba już wypalił się zawodowo, wyjątkowo często posiłkował się bowiem sprawdzonymi motywami.
Mrok w tej części sagi zasadzał się na niepokoju i rozdarciu towarzyszącym większości głównych bohaterów.
Jest to przy okazji najbardziej udany i przykuwający uwagę elementem ekranizacji. To właśnie wybory głównych bohaterów, a dokładniej próba wychwycenia, na kim koncentruje się trylogia – kto jest jej głównym antagonistą – czyni ten epizod wyjątkowo ciekawym. To nie tylko przygoda, to podróż w głąb siebie. Znika fatalizm prequeli – podporządkowanie płytko umotywowanych wyborów proroctwu Jedi. Film jest w dużej mierze psychologiczny, Johnson bawi się widzem, który pewnie oczekiwałby prostych rozwiązań personalnych – ten jest zły bo ma czerwony miecz; ten dobry, gdyż troszczy się o przyjaciół; ten jest stary więc musi być mądry.
Budowa głębi postaci szczególnie dotyczy Luka Skywalkera. W niniejszym filmie Mark Hamill otrzymał szansę nowego nakreślenia swojego „drugiego ja”. Z pewnością odgrywany przezeń bohater różni się od roli, jaką powierzono w poprzedniej odsłonie Harrisonowi Fordowi. Filmowy Luke Skywalker jest zupełnie innym człowiekiem, niż ten, który nawrócił Dartha Vadera i ukończył swój trening Jedi. W przeciwieństwie do pierwszego szmuglera galaktyki, potomek Wybrańca dorósł, ale i po trosze zdziwaczał w swojej samotni. Wciąż potrzebuje słuchać rad… no właśnie, czyich? Postać Luka Skywalkera, w odróżnieniu od nieodżałowanego Hana Solo, nie została wyeksploatowana. Żywię nadzieję, że w ten czy inny sposób jeszcze nas zadziwi.
W ogóle marka Star Wars, bo wątpię, by był to wyłącznie pomysł Riana Johnsona, stara się w tym filmie zaskakiwać w sposób zwielokrotniony. Czyni wszystko, by nie być brana za taką, za jaką uważają ją fani. Sądzę, że domorosłe teorie kreowane przez pozytywnie zakręconych członków tej społeczności są jedną z przyczyn, dla których rozwiązania fabularne są takie, a nie inne. Z jednej strony, chcąc zachować efekt świeżości twórcy mieli ograniczony arsenał, w dużej mierze zagospodarowany w koncepcjach wyrażanych w tym czy innym fanowskim filmiku na youtube. Z drugiej zaś Lucasfilm totalnie zagrali na nosie fanom, realizując koncepcje nieprzewidywalne, a które mogą wydawać się za proste, nieprzystające do zawiłych konstrukcji urojonych przez co zbyt kreatywnych fanów. Dobitnie wskazuje na to wątek przeszłości Rey, tożsamość tajemniczego Snoke’a czy wręcz rezultat spotkania Rey i Luka. Znaleźliśmy się w punkcie, gdzie reżyser i jego ekipa muszą znaleźć się o krok przed oczekiwaniami fanów. Dodajmy: roszczeniowych fanów, których coraz ciężej jest zadowolić.
Tam, gdzie spodziewalibyśmy się fajerwerków, epickich sytuacji, tam czeka nas rozczarowanie – nie w sensie zawodu z perspektywy widza, ale zaangażowanego fabularnie bohatera, któremu nie wszystko wychodzi tak, jakby tego oczekiwał. Mając co do tego mieszane uczucia muszę przyznać, że nawet tak tragiczne zdarzenie jak śmierć Carrie Fisher dało twórcom pole do popisu, jeśli chodzi o poprowadzenie losów odgrywanej przez nią ikonicznej postaci.
W „Ostatnim Jedi” wprowadzonych zostaje kilku nowych bohaterów, m.in. widniejąca na plakacie Rose (Kelly Marie Tran). Zwiększona liczba postaci odbija się jednak na czasie ekranowym, który odebrany zostaje wprowadzonym już wcześniej, acz nierozwiniętym postaciom (Hux, Phasma, Snoke) i niedopowiedzianym wątkom, które w „Przebudzeniu Mocy” zostały ledwie zasygnalizowane – dość powiedzieć, że część z postaci mających swoje cameo w epizodzie VII bezpowrotnie zniknęło z ekranu. Akcja skacze pomiędzy scenami z udziałem poszczególnych bohaterów, nie jest to jednak bynajmniej wadą, choć niektórym rozwiązaniom fabularnym standardowo brakuje logiki.
Film ma specyficzną strukturę. Po raz pierwszy odnoszę wrażenie, że swobodnie można by podzielić go na odcinki jakiegoś serialu. Jak na film z serii „Star Wars” ma też zbyt wiele elementów humorystycznych, czasem wręcz wymuszanych. „To, co nie powiodło się Jar Jarowi i podzieliło fanów w 1999 roku, udało się rozczulającym porgom, choć i w ich przypadku nie brak głosów krytyki.” Trudno nie uśmiechnąć się na ich widok, jednak świadomość, że jest to jednak tani chwyt celujący w dzieci, działa nieco odpychająco. Zwłaszcza, że komizm jest w filmie nadużywany w wielu scenach. Także zakończenie Gwiezdnych Wojen zasługuje na negatywną ocenę. Nigdy bowiem nie było tak komercyjne, przypominające reklamę telewizyjną. Chodzi oczywiście o scenę zamykającą, na której wycięciu „Ostatni Jedi” tylko by zyskał. Mimo, iż cała kompozycja VIII epizodu, kolokwialnie mówiąc, trzyma się kupy, można było odnieść wrażenie, że fabularnie Gwiezdne Wojny nie są w stanie wystąpić poza ukuty schemat walki z tyranią, walki o wolność galaktyki. Ta myśl przewodnia towarzysząca całej ekranizacji była jednym z tych elementów zapożyczonych z klasycznej trylogii. W kontekście „nowej” wizji Star Wars wydaje się, że pierwotni bohaterowie, których ujrzeliśmy po raz pierwszy w 1977 roku, tak naprawdę ponieśli porażkę. Jak to wytłumaczyć?
Trudno wyobrazić sobie filozofię kryjącą się za koncepcją Lucasfilm, jakoby każde pokolenie musiało na swój sposób mierzyć się z coraz to nowym złem. „Star Wars” to tania, acz ponadczasowa rozrywka. Czy galaktyka będzie mogła w takim razie zaznać spokoju? Oddając głos jednemu z bohaterów filmu trzeba przyznać, że marka ta, tak długo jak koncentruje się na wojnie, w której raz zwyciężać będzie dobro, innym razem zło z powrotem podnosić będzie łeb, niczym niewyczerpywalna żyła złota będzie nęcić kolejnych reżyserów. Czy ciągła zmiana opakowania i uwspółcześnianie modelu jednego produktu wystarczy, by zawrócić w głowach kolejnym pokoleniom? Cóż, dowiemy się dopiero za dwa lata.
Grzegorz Szymborski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/372401-gwiezdne-wojny-ostatni-jedi-jedi-ostatniej-szansy-recenzja