Tatiana Freidensson – „Mój ojciec był nazistą. Rozmowy z potomkami czołowych przywódców Trzeciej Rzeszy
Żyć z nazwiskiem, które budzi grozę – znakomity reportaż rosyjskiej dziennikarki o potomkach ludzi władających Trzecią Rzeszą. Włożyła wiele wysiłku, by dotrzeć do osób żyjących w złowieszczym cieniu przodków, którzy w czasach nazistowskich Niemiec decydowali o „być albo nie być” całych narodów. Namówiła ich do opowieści nie tylko o niechlubnej, rodzinnej przeszłości, ale i teraźniejszości.
Tatiana Freidensson spotyka swoich bohaterów, wywodzących się z rodzin Hansa Franka, Hermanna Göringa, Rudolfa Hössa, Erwina Rommla i Clausa von Stauffenberga, w ich „naturalnym środowisku”; domu, mieście, które odegrało ważną rolę w ich przeszłości, w otoczeniu rodziny lub w samotności, czasem nie z własnego wyboru. Towarzyszy jej kamera, gdy tworzy swoje dokumentalne filmy z cyklu Dzieci Trzeciej Rzeszy. Zamówione przez pierwszy kanał państwowej telewizji, wywołają burzliwą dyskusję w Rosji, nieprzyzwyczajonej do tego, by na wojennych zbrodniarzy patrzeć jak na ludzi.
One właśnie staną się kanwą książki, w niezwykły, bezpośredni sposób relacjonującej te spotkania i pytania stawiane nie zawsze wprost, ale z całą szczerością właściwą młodości.
Jak w ogóle można żyć ze świadomością, że twój ojciec zgładził, na przykład, kilka milionów ludzi? Z jakim uczuciem budzisz się rano w nowym państwie, powstałym na gruzach Trzeciej Rzeszy? W państwie, w którym twojego wszechmocnego niegdyś tatusia uznano za zbrodniarza, a ty sam stałeś się nazistowskim wyrodkiem? Jak cię witają w szkole?” – wobec takich m.in. kwestii chciała postawić rodziny ludzi, którzy za Hitlera byli u szczytu władzy.
Fragment książki
– Czy myśli pan czasem o tych egzekucjach, gazowaniu czy paleniu ciał? Innymi słowy, czy takie myśli nachodzą pana czasami i w jakikolwiek sposób pana dręczą?
– Nie, nie miewam takich fantazji.
[…]
– Czy miewa pan koszmary?
– Nigdy.
Z rozmowy więziennego psychiatry L. Goldensohna z komendantem obozu koncentracyjnego w Auschwitz Rudolfem Hössem, przeprowadzonej w 1946 roku w Norymberdze23.
– Chyba powinnaś porozmawiać z Hössem – powiedział Niklas Frank, w zamyśleniu nasuwając na oczy daszek cyklistówki.
Norymbergę spowijał lepki mrok. Rozproszone światła nielicznych latarni tworzyły na mokrym asfalcie białe plamy, które tylko podkreślały wielowarstwowość wszechogarniającej ciemności. Nazajutrz z samego rana Frank miał wyjechać z miasta. Minęła już północ, właśnie skończyliśmy nasz pożegnalny spacer. Rozmawialiśmy przed wejściem do hotelu. – Myślałam, że nie utrzymuje pan kontaktów z potomkami nazistów.
Przecież mówił pan, że to pana nie interesuje.
– Rainer to zupełnie co innego. – Niklas pstryknął zapalniczką i w jego oczach wybuchł płomień. – Porządny facet, ale strasznie się męczy. Jest wnukiem komendanta obozu w Auschwitz, do którego mój ojciec, „król Polski”, wysyłał „podludzi”. Mimo że od śmierci jego dziadka minęło mnóstwo lat, jest w paskudnej sytuacji, naprawdę. Dlatego, choć powoli wypełza ze skorupy, nigdy nie wpuszcza nikogo do domu.
Poczułam się zaintrygowana.
– Jak go pan poznał? Sądziłam, że ze względu na powiązania między waszymi przodkami, powinniście się trzymać jak najdalej od siebie…
– To on mnie znalazł. – Frank wyjął telefon i nie przestając palić, otwo-rzył listę kontaktów. – Rainer przeczytał moją książkę o ojcu. Zadzwonił i powiedział, że to było bardzo odważne.
– I nie próbował pana osądzać?
– Właśnie o to chodzi, że nie. Powiedział tylko, że on by się na to nie zdobył. I że moja książka w jakimś sensie pomaga mu dalej żyć. Tak się zaczęła nasza znajomość. Kilka lat później on sam dostał propozycję na-pisania książki. Najpierw wpadł w panikę – zadzwonił do mnie i zapytał, jak ma postąpić. Później długo zadręczał mnie pomysłem, żebyśmy zrobi-li to wspólnie. Musiałem go ostrzec, że połączenie nazwisk Frank i Höss na jednej okładce byłyby bardzo ryzykownym posunięciem. Że niby mój tata dostarczał twojemu dziadkowi ludzi, których twój dziadek wysyłał do gazu i teraz będziemy razem nad tym płakać? Nie, to… – Niklas skrzy-wił się. – To nie zabrzmiałoby dobrze.
– Nie obraził się na pana? – zapytałam.
Frank rozglądał się za śmietniczką, do której mógłby wrzucić niedopałek. W końcu ją zauważył.
– Raczej nie. Skoro się zdecydował, powinien zrobić to sam. W takich sprawach nie można zdawać się na innych. Od czasu do czasu kontaktu-jemy się ze sobą. Szczerze mówiąc, nawet mi go żal. Nie jest taki jak ja… W sensie, nie taki odporny.
Ciśnięty w kierunku śmietniczki niedopałek chybił, rozsiewając w locie czerwone iskry. Jak miniaturowy fajerwerk.
– Skręćcie w wąską uliczkę za domem z czerwonym dachem… Mniej więcej sto metrów dalej znów skręćcie w prawo… Jak tam dojedziecie, proszę do mnie zadzwonić i wtedy powiem, co dalej.
To trwało już od godziny. Wiedziałam, że Rainer nie poda mi swojego adresu – taki warunek postawił za pośrednictwem Niklasa Franka. I tak, pierwszy raz w życiu, zgodził się przyjąć w swoim domu obcych ludzi, a do tego jeszcze z kamerą! W rozmowie telefonicznej stwierdził uprzejmie, że na pewno można mi ufać, skoro tak mówi Niklas. Jednak dla większej pew-ności poprosił mnie, żebym zobowiązała się na piśmie do nieujawniania jego miejsca zamieszkania. Dodał, że postarał się, aby jego dom był niewidoczny na mapach Google’a, więc sami go nie znajdziemy. Zapytał grzecznie, czy rozumiem, że jeśli opublikuję jego adres, narażę na niebezpieczeństwo nie tylko jego, ale również własną rodzinę? Zdawałam sobie z tego sprawę. Nie pojmowałam jedynie, kogo się obawia. Chyba nie chcą rozerwać go na strzępy potomkowie pomordowanych w Auschwitz? Przecież minęło już tyle lat… Chociaż w życiu zdarzają się rzeczy niewiarygodne. Jak na przykład artykuł Nietaktowna taktyka, który wydrukowałam sobie z Internetu. Głównym bohaterem tego tekstu był Rainer. Przytoczę fragment:
„Wnuk komendanta Auschwitz Rudolfa Hössa zaoferował izraelskiemu Instytutowi Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu Jad wa-Szem24 kupno przedmiotów, należących niegdyś do jego dziadka. Kupno, nie darowi-znę. Czy ten człowiek ma dobrze w głowie? W Izraelu jest takie powiedzenie: »Zabił, a teraz chce jeszcze dostać spadek«. Nieczęsto zdarza się sytuacja, która by tak dosłownie do niego pasowała. […] Autor listu chce – nie, nie podarować, a sprzedać – spadek po swoim dziadku. Niedawno muzeum otrzymało list opatrzony nagłówkiem »Unikalne pamiątki z Auschwitz po komendancie Hössie«. Dalej autor listu pisze: »Chodzi o przedmioty ze spadku po Rudol-fie Hössie: skrzynkę z oficjalnymi nazistowskimi regaliami, prezent od Re-ichsFührera SS Heinricha Himmlera, waga 50 kilogramów. Nóż do listów; nie-publikowane dzienniki z Auschwitz; fotografie z niewoli jenieckiej w Krakowie. Będę wdzięczny za szybką odpowiedź. Z wyrazami szacunku, Rainer Höss«.
Jad wa-Szem początkowo uznało tę propozycję za głupi żart, ale szyb-ko okazało się, że Höss wcale nie żartuje”25.
24 Instytut Jad wa-Szem („imię wieczyste i niezniszczalne”) powstał w 1953 roku w Jerozolimie jako izraelska instytucja państwowa. Obejmuje Mauzoleum Pamięci 6 mln Ofiar Holokaustu (z m.in. Halą Imion i Muzeum Historycznym), centrum badawcze i oświatowe, archiwum, bibliotekę, muzeum sztuki i wydawnictwo. Przy Jad wa-Szem działa komisja, nadająca tytuły „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”.
25 W Internecie pojawiło się szereg artykułów na ten temat, autorka przytacza jeden z nich.
Lektura tego tekstu nie skłoniła mnie do natychmiastowego skreślenia czy osądzenia Hössa, chociaż niemiecka opinia publiczna wyraźnie nie miała takich skrupułów. Uśmiechnęłam się tylko w duchu, myśląc, że Höss zachował się niezręcznie. Czemu robi z siebie błazna? Przecież nie jest już dzieckiem! Naturalnie nie pochwalam propozycji, jaką złożył Jad wa-Szem – o ile rzeczywiście ją złożył. Ale kiedy za bardzo zagłębisz się w życie potomków czołowych nazistów, kiedy utkniesz w świecie Trzeciej Rzeszy, bez przerwy oglądając w kronikach filmowych Hitlera i stosy trupów, coś ci twardnieje w duszy, pokrywając się powłoką cynizmu. To taki mechanizm obronny. Zaczynasz przejawiać nawet osobliwe poczucie humoru, podobnie jak anatomopatolodzy – bardzo specyficzne. Wróćmy jednak do Rainera Hössa. W tej historii rozbawił mnie jeszcze jeden szczegół:
„Pomysł sprzedania Jad wa-Szem spuścizny po dziadku zaświtał mu w głowie kilka miesięcy wcześniej, podczas rozmowy ze znajomym, wnukiem Baldura von Schiracha – dawnego przywódcy Hitlerjugend. To do-prawdy szalona wizja… Potomkowie nazistów spotykają się, by pogadać o spadku po dziadkach”.
Bez wątpienia był to któryś z licznych bratanków, znanego mi skądi-nąd, Richarda von Schiracha. Kółko się zamknęło. Czułam, że z moimi bohaterami łączy mnie silna więź i interesowało mnie wszystko, co dzieje się w ich życiu. Zastanawiałam się nawet, czy nie zadzwonić do Richarda i nie spytać, który to z jego bratanków wyświadczył Hössowi taką niedź-wiedzią przysługę. Ale mieliśmy z Richardem swoje zaszłości i nie chcia-łam niepotrzebnie zawracać mu głowy.
Nie zdążyłam jeszcze poznać osobiście Rainera Hössa, ale jego eks-trawagancka próba dorobienia się na pamiątkach po dziadku-mordercy wprawiła mnie w sprzeczny z naturą zachwyt. Albo był durniem, który dał się podbechtać von Schirachom, albo desperatem. Nie wiedziałam, kim jest z zawodu, ale w przytoczonym artykule była wzmianka, że stracił pracę. Autorka dopatrywała się bezpośredniego związku między tym faktem i pilną potrzebą zdobycia pieniędzy. Możliwe, że miała rację.
Kamerzysta, Siergiej i ja wjechaliśmy do miasteczka N położonego około dwustu kilometrów od Norymbergi, które wyglądało raczej na bardzo dobrze utrzymaną wioskę.
Słuchałam przekazywanych mi przez telefon instrukcji Hössa, jedno-cześnie bacznie przyglądając się mijanym miejscom. Ze wzgórza, na którym leżało miasteczko, rozpościerał się widok na zielone łąki, pola, dachy budynków przycupniętych niżej wokół kościółka z iskrzącym się w słońcu krzyżem. Za oknem samochodu przesuwały się jednopiętrowe domki
– może nie luksusowe, ale na pewno bardzo porządne, równe jak spod linijki i jednakowo białe niczym zęby w sztucznej szczęce. Różniły się od siebie tylko niskimi płotkami, które wyznaczały granice prywatnych tery-toriów, i pstrą zawartością skrzynek z kwiatami.
Gdyby nie kłująca w oczy czystość, proste linie, cudowne drogi, jedna-kowe dachy z błyszczącej dachówki i skrzynki z kwiatami pomyślałabym, że znajduję się w gdzieś w środkowoeuropejskiej części mojej ojczyzny – to samo błękitne niebo z ogromnymi, białymi obłokami, które wyglądają jak naklejone, i zieleń drzew, podpierających daleki widnokrąg. Siergiej Brawermann od czasu do czasu rzucał z tylnego siedzenia uwagi w rodzaju „Czy tu w ogóle są jacyś żywi ludzie?” Tylko raz dostrzegłam malutki, niespiesznie przemieszczający się volkswagen. Kamerzysta markotnie zerkał w przednie lusterko i ospale kręcił kierownicą, w ocze-kiwaniu na dalsze wskazówki, które mieliśmy otrzymać po dotarciu do kolejnego domu z czerwonym albo niebieskim płotem.
– Herr Höss, dojechaliśmy tam, gdzie pan kazał – powiedziałam po angielsku do telefonu.
– Dobrze. Teraz skręćcie w lewo, a potem, przy końcu ulicy, w prawo – poinstruował mnie głos w słuchawce. – Wtedy mnie zobaczycie.
Stał przed swoim domem i machał do nas ręką. Z wyglądu nie dała-bym mu nawet czterdziestu lat, chociaż Niklas Frank mówił, że zbliża się do pięćdziesiątki. Wrażenie, że jest młodszy niż w rzeczywistości, potęgo-wał zapewne jego sposób ubierania się – miał na sobie niebieskie dżinsy, białą koszulkę i rozpiętą koszulę z krótkim rękawem w dużą, czerwono—biało-niebieską kratę, pod którą wciskał się letni wiaterek. Na nogach miał białe adidasy z czerwonym stebnowaniem. Wysiadłam z samochodu. Uścisnęliśmy sobie ręce.
Był czarującym mężczyzną – wysokim, wysportowanym, z wielkimi szarozielonymi oczyma o czujnym spojrzeniu. Odstające uszy nadawały mu wzruszająco bezradny wygląd. Prześwietlone słońcem, dosłownie płonęły.
Uśmiechnął się szeroko, chociaż z widocznym zakłopotaniem. Skóra wokół kącików ust pofałdowała się, jak dotknięta palcem woda. Kiedy witał się z Siergiejem i kamerzystą, przyjrzałam mu się dokładnie. Krótko ostrzyżone włosy, postawione na żel jak u nastolatka; na prawym nadgarstku rzemyk z metalowymi sześcianami, w których były wycięte litery – najpewniej czyjeś imię. Na szyi inny rzemyk, do kompletu, z takimi samymi sześcianami. Na serdecznym palcu lewej ręki srebrna obrączka. W prawym uchu kolczyk z identycznym wzorem jak na obrączce. Na lewym nadgarstku prosty zegarek z okrągłym cyferblatem. Biorąc pod uwagę wiek Hössa, jego strój robił trochę niedorzeczne wrażenie.
– Papierosa? – zaproponował, podsuwając otwartą paczkę.
– Poproszę – wyjęłam jednego, jakbym ciągnęła losy. Zapaliliśmy.
– Żona nie będzie nam przeszkadzała, dzieci poszły gdzieś w swoich sprawach – powiedział, mrużąc od słońca oczy. – Ale proszę cię, żebyś ich nie filmowała, nawet jeśli któreś wróci do domu.
– Oczywiście, masz moje słowo. – Zaciągnęłam się ciężkim dymem. Papierosy były mocne. – Powiesz mi, czego się boisz?
Rainer wydmuchnął niebieskawą strużkę, którą natychmiast przeska-nowały promienie słońca.
– Powiem. – Uśmiechnął się. – Przepraszam za te środki ostrożności; z boku mogą wydawać się idiotyczne, ale naprawdę były konieczne.
– Nie ma problemu. – Odwzajemniłam jego uśmiech.
Z niektórymi ludźmi można bez żadnych ceremonii od razu przejść na ty i rozmawiać o wszystkim, co przyjdzie do głowy bez obawy, że źle o nas pomyślą. Rainer był właśnie taką osobą – easy-going, jak mówią Amerykanie. W jego towarzystwie człowiek czuł się swobodny i spokojny, i zupełnie nie miał ochoty myśleć o Auschwitz.
– Cały dom należy do ciebie? – Kiwnęłam ręką w stronę piętrowego budynku z dużym poddaszem, pomalowanego na biało, jak zresztą więk-szość domów w miasteczku.
– Coś ty! – zachichotał. – Tylko drugie piętro, to znaczy poddasze.
Zaraz sama zobaczysz.
Rozejrzał się ukradkiem na boki i rzucił niedopałek na jezdnię. Czubkiem adidasa wepchnął go pod krawężnik. Mrugnął do mnie, więc poszłam za jego przykładem.
– No cóż, zapraszam do mnie – Rainer zwrócił się do Siergieja i kamerzysty. – Wszyscy za mną! – Energicznie wyrwał do przodu.
Pobiegliśmy za nim. Wąska, wyłożona drobną kostką ścieżka dopro-wadziła nas na podwórko za domem. W rogu, ukryte przed wzrokiem ciekawskich, znajdowały się masywne, drewniane drzwi. Po drodze mi-nęliśmy metalową dziecięcą huśtawkę i drążek do ćwiczeń. Maleńkie podwóreczko nawet w pełnym świetle dnia z jakiegoś powodu wyglądało złowieszczo. Przy wejściu do budynku stało kilka rowerów. Tuż za drzwiami zaczynały się żółte, kamienne schody. Pomalowane na biało ściany klatki schodowej zdobiło kilka obrazków w prostych, plastikowych ramkach. Widocznie mieszkańcy domu próbowali złamać kolorowymi plamami jej ponurą, monotonną symetrię. Zatrzymaliśmy się na drugim piętrze. Rainer otworzył drzwi po prawej.
– Witam w moich progach! – jego słowa odbiły się echem od białych ścian.
Przy drzwiach do mieszkania stała wysoka, drewniana szafka na buty zapchana adidasami i sandałkami we wszystkich kolorach i rozmiarach. Ciekawe, ile Rainer ma dzieci? Dwoje? Troje?
Spojrzałam na tę szafkę i przed oczyma stanął mi ogromny stos butów w wyzwolonym Auschwitz…
Na szafce, obok domku zbudowanego z niepotrzebnych w gospodar-stwie kawałków desek, siedział kotek ze słomy. Dookoła drzwi wisiały zasuszone wianki z ziół i metalowe tabliczki z zabawnymi napisami. I znów, od razu, przypomniał mi się inny napis, Arbeit macht frei26, umieszczony nad bramą obozu w Oświęcimiu.
Höss gestem zaprosił nas do środka. Wąski, ciemny przedpokój o dłu-gości dziesięciu, piętnastu metrów. Po lewej stronie korytarza ogromna, drewniana szafa, zabierająca znaczną część i tak już małej przestrzeni. Za nią uchylne drzwi do utrzymanego w różnych odcieniach błękitu pokoiku z pochyłym sufitem, łóżkiem i komódką. Po prawej stronie kolejne drzwi – zamknięte na głucho i w głębi następne. Pozostałe pokoje najpewniej stanowiły dokładną kopię tego, do którego udało mi się zajrzeć.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/372286-moj-ojciec-byl-nazista-rozmowy-z-potomkami-czolowych-przywodcow-trzeciej-rzeszy-fragment