Nie da się w czasie premiery napisać normalnej recenzji filmu z serii „Gwiezdne Wojny”. Seria jest otoczona takim kultem i jest tak komercyjnie pompowana, że jakakolwiek próba streszczenia akcji będzie odebrana jako spoilerowanie, co spotyka się z wyjątkową furią widzów. Nie narażę się na gniew fanów gwiezdnej sagi i uniknę jakiegokolwiek omawiania akcji najnowszej części historii z „dawnych czasów i z odległej galaktyki”.
Jak jednym zdaniem opisać ten film? „Star Wars: Ostatni Jedi” to po prostu kawał świetnego kina. Zupełnie różnego od tego, czego można się było spodziewać w zwiastunie. Nie jestem tym zaskoczony. Od kiedy markę „Star Wars” przejął za 4 mld dolarów od George’a Lucasa Disney, włączono komercyjne turbodoładowanie. Napięcie przed każdą kolejną częścią jest precyzyjnie reżyserowane przez sztab ludzi, którzy pilnują by emocje odbiorców były odpowiednio poruszone. Zatem odrzućcie wszystko, czego spodziewaliście się po VIII części sagi. Zapomnijcie o zwiastunach i licznych teoriach fanowskich. Tym razem twórcy naprawdę zaskoczyli.
J.J Abrams swoje „Przebudzenie mocy” bezpiecznie wpasował w szkielet „Nowej Nadziei”. Rian Johnson poszedł w inną stronę. VIII część sagi to całkowicie nowe otwarcie, które łączy z „Imperium kontratakuje” ( jeżeli już trzymamy się porównań do pierwszej trylogii) jedynie mroczniejszy i poważniejszy klimat. Nie ma jednak ani tak dramatycznie szokujących zwrotów akcji ( żadnego „Luke, to ja jestem twoim ojcem”), ani przepełniającego wszystko pesymizmu tamtego doskonałego filmu.
Johnson zasłynął nie tylko dzięki genialnemu serialowi „Breaking bad” ale pomysłowemu filmowi s-fi „Looper- Pętla czasu”. To znamienny tytuł bowiem Johnson właśnie zapętlił akcje „Star Wars”, zadając więcej pytań niż dając odpowiedzi. Jestem krytykiem filmowym, więc coraz trudniej mnie w kinie zaskoczyć. A jednak twórcy „Ostatniego Jedi” kilka razy spowodowali, że usłyszałem uderzającą o kolana własną szczękę. To ważne, bowiem nawet George Lucas nie potrafił już dokonywać przewrotek narracyjnych na miarę swojej oryginalnej trylogii, a Abrahams dwa lata temu bał się za bardzo igrać z oczekiwaniami fanów. Sukces jego filmu spowodował jednak, że Johnson ma o wiele większe pole do popisu.
Wizualnie film olśniewa, co nie jest niczym zaskakującym przy dzisiejszych wyśrubowanych standardach kina blockbusterowego. Tutaj mamy jednak kapitalną mieszkankę typowych gwiezdnych pojedynków z wysmakowanymi plastycznie ujęciami wnętrz ( skąpana w czerwieni komnata Snoke’a), których nie powstydziłby się Stanley Kubrick czy Coppolla w „Czasie apokalipsy” ( bitwa na białej ziemi dymiącej czerwoną solą). Johnson jest utalentowanym reżyserem, który rozumie jak ważne jest nieprzykrywanie dramaturgii bitew wymyślną choreografią. Widać też, że Disney wyciąga wnioski z sukcesów swoich innych kultowych marek. W mamy tutaj sporo rozbrajającej ironii znanej z serii „Avengers”. Ironii, której pozbawiony był przeważnie śmiertelnie poważny Lucas.
Udało się twórcom idealnie wyważyć wagę nowych osób z bohaterami znanymi z oryginału czy poprzedniego filmu. Pojawia się wielu ciekawych pobocznych postaci ( Benicio del Toro jako przebiegły złodziejaszek kradnie wszystkie sceny ze sobą), które bardzo gładko wchodzą w interakcje ze znanymi twarzami. Co istotne, nowi herosi, którzy będą na barkach nieśli przez następne lata sagę są odpowiednio rozbudowywani. Poe (Oscar Isaac) swoją zawadiackością idealnie wypełnił miejsce nieżyjącego Hana Solo. Finn (John Boyega) z przypadkowego bohatera zamienia się w czołową postać Rebelii.
Kluczowa dla mitologii Rey (Daisy Ridley) nie jest kolejnym typowym padawanem Jedi, którą wytrenuje Mistrz Luke Skylwalker ( Mark Hamill). Razem z Kylo-Renem ( Adam Driver) tworzą zupełnie oryginalny duet wrogów. Niejednoznaczny, tajemniczy i kryjący w sobie niewidoczną do tej pory „moc”. Duża w tym zasługa Drivera, aktora tworzącego trudne i wysublimowane role u Jarmuscha czy Scorsese. O ile można było mieć pretensje do komikowości Haydena Christiansena w roli Anakina Skylwalkera/Dartha Vadera, o tyle Driver kreuje jedną z najbardziej nietuzinkowych ciemnych postaci w popkulturze.
Mark Hamill w końcu wyciąga z Luke’a jego wnętrze. Nie przez przypadek jako dziecko zawsze chciałem być hultajskim Hanem Solo, a nie lekko irytującym blondaskiem ratującym galaktykę. Teraz z młodego, pięknego i heroicznego mistrza Jedi Luke przeistacza się w powalonego grzechami i przytłoczonego własnym mitem starego mistrza nieistniejącego zakonu, który ukrywa się przed niekończącą się wojną. To naprawdę przejmująca i brawurowo, choć z wielkim wyczuciem, zagrana rola. Złożona, pełna szczerych emocji i wiarygodna. Niezamierzonego drugiego dna nabrały sceny z Carrie Fisher, która tragicznie zmarła tuż po zakończeniu zdjęć. Kilka kwestii księżniczki Lei rozdziera przez to serce i nadaje specyficznej głębi całemu filmowi. Historia rodu Skylwalkerów ma rys greckiej tragedii, co Johnson kapitalnie uchwycił w postaci nie tylko Luke’a, ale właśnie Kylo-Rena. Żaden film z sagi nie był tak zniuansowany i pełen furtek dających tyle możliwości fabularnych.
„Star Wars. Ostatni Jedi” stawiam tuż obok najwybitniejszej części sagi „Imperium kontratakuje”. Szkoda, że to nie Johnson usiądzie za sterami IX części sagi, której premiera jest przewidziana na 2019 rok. Pokazał, że w tej najbardziej wyciśniętej przez popkulturę opowieści drzemie wciąż potencjał i moc. Nie jest ona z każdym twórcą „Star Wars”. Tym razem, jak mówi Mistrz Yoda, jest wyczuwalna mocno bardzo.
5,5/6
„Gwiezdne wojny. Ostatni Jedi”, reż: Rian Johnson: dystr: Warner Bros
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/371960-gwiezdne-wojny-ostatni-jedi-saga-o-skylwalkerach-jak-grecka-tragedia-recenzja