Ewa Różycka podnosi tarczę ironii jedynie na chwilę, kiedy musi osłonić kogoś przed zbyt już wielką niesprawiedliwością świata.
Na osobną półkę, wysoko pod sufitem, trafiają książki, które chowa się tam, bo odbierają spokój, bo nie można przejmować się wszystkimi nieszczęściami świata, bo gdyby potraktowało się je serio, trzeba by życie zmienić, a przecież się nie da. To zresztą nie musi być półka pod sufitem, może być w pamięci.
Na tę półkę trafi pewnie w wielu domach tomik Ewy Różyckiej; ale zanim tam trafi, mam nadzieję, że znajdzie się w wielu rękach, bo to jedna z ważniejszych książek, która ukazuje się w tym kończącym się, ciemniejącym roku, to książka, która zostawia daleko w tyle wygibasy i podchody zachwyconych sobą, rozkładających ogony na portalach i przed kamerami zawodowców od literatury.
Żeby ta książka była przynajmniej ckliwa, myśli w którymś momencie z pasją czytelnik, można by ją za coś skrytykować; co jest w końcu łatwiejszego, jak pisać o niekochanych dzieciach, samotnych staruszkach i bezdomnych psach, a potem stawiać na końcu trzykropek i drukować to w pobożnym piśmie. Ale nie, Ewa Różycka nie pozwala sobie na żadną łatwiznę, żaden ”efekt”, żaden kuksaniec, który zepchnie nas w kałużę mętnych wzruszeń. To proza – na pierwszy rzut oka – sucha, taka, jaką pisał młody Herbert. Biedny Herbert, z którego dzisiaj w kółko cytuje się „Wilki”, bo pasują do przemówień, i może jeszcze „Raport z oblężonego miasta”, chociaż to okropnie długie. Ale na wiele lat przed „Wilkami” było przecież „Piekło”:
Licząc od góry: komin, anteny, blaszany, pogięty dach. Przez okrągłe okno widać zaplątaną w sznury dziewczynę, którą księżyc zapomniał wciągnąć do siebie i zostawił na pastwę plotkarek i pająków. (…) W kawiarni na dole pusto, tylko jedna para w kącie. Trzymają się za ręce. On mówi: >Będziemy zawsze razem. Proszę pana czarną i oranżadę<. Kelner idzie szybko za kotarę i tam dopiero wybucha śmiechem.
No więc podobnie pisane są „Bałutki”, tylko jeszcze odważniej. Ewa Różycka podnosi jak Nike tarczę ironii jedynie na chwilę, kiedy musi osłonić kogoś przed zbyt już wielką niesprawiedliwością świata:
Czasy się zmieniły i teraz dorosłe dzieci na przedmieściach są bardzo zajęte. Trudno im tak wciąż i wciąż, niemal co miesiąc, rozmawiać z matkami.
Ale zwykle strona za stroną po prostu towarzyszy – w szpitalu, na klepisku podwórka, w piekle kamienicy. Nieugięcie.
Czasem, jak w „Powiększeniu”, obraz, podobnie jak na zwodniczej okładce książki, jest tak spokojny, że dopiero po chwili zaczyna do nas docierać, co zobaczyliśmy, co nam pokazano. Czasem od początku wiemy, że to elegia. A czasem, kiedy jest to opowieść o dziecku, śpiewającym kołysankę przez całą noc („Ledwo je można było usłyszeć spod łóżka. Bo na początku schowało się właśnie tam. Głęboko, daleko, w chropawe zimne objęcia betonowej ściany. Potem na czworakach, jak wylękniony szczeniak, przebiegło pod stół. Pod stołem było więcej powietrza i światła. Nie przestawało śpiewać. Światło sączyło się z przedpokoju i było dziurawe jak sito. Czarne plamy przed oczami rosły. Robiło się coraz ciemniej. Może na chwilę zasnęło, ale krzyki i rumor w pokoju rodziców gęstniały. Trzeba było się obudzić. I znów od początku. Na ratunek. – Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci!”) – pozostaje zagiąć róg kartki.
Tyle że, wśród setek książek, których autorzy sięgają po pióro jak po skalpel przecinający wrzód, żeby ulać na świat trochę swojej rozpaczy i żółci, nie przejmując się skutkami, „Bałutki”, chociaż opowiadają o tylu nieszczęściach, rozpaczy nie budzą. Kto odważy się na spotkania, które proponuje Ewa Różycka, wróci z tej lektury przemieniony, ale nie zdruzgotany. Jest w tym tajemnica, której nie trzeba nazywać.
Ewa Różycka, „Bałutki”, Pewne Wydawnictwo [www.pewne.eu], Lublin, 2017
Co się zdarza, zdarza się dla spotkań.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/371500-ktorzy-sie-smuca-co-sie-zdarza-zdarza-sie-dla-spotkan