Każda premiera warszawskiego Teatru Narodowego jest wydarzeniem. No może prawie każda. Jan Englert prowadzi teatr eklektyczny, robi to świadomie, będę z nim o tym rozmawiał w świątecznym lub noworocznym wywiadzie. Nie mam nic przeciw takiemu założeniu.
W tę eklektyczność wpisuje się świetnie także teatr Piotra Cieplaka. Jedno mnie może nie razi, ale cokolwiek bawi. Jacek Wakar w swojej recenzji na Onecie pisze tak: „ Mówi się, że Teatr Narodowy to ostoja oświeconej konserwy i w ustach mówiących wcale to nie jest komplement. No, to niech przyjdą na <<Elementarz>>”.
Niech przyjdą, ale boję się takich zajawek, kiedy poddaje się widzów swoistemu testowi z nowoczesności. Oglądałem przedstawienie trzeciego dnia po premierze. Nie siedzę w niczyjej głowie, ale nie wyczuwałem wokół siebie wielkiego, zbiorowego entuzjazmu. Kto bywa częściej w teatrze, wie o co mi chodzi. Wyczuwałem natomiast klimat pod tytułem: robimy mądre miny, bo jak zdradzimy się, że czegoś nie rozumiemy, bądź nie czujemy, nie będziemy nadążać.
Z kolei inny mój kolega recenzent oznajmił, że to czysta grafomania. Trudno mi go poprzeć. Z tak zwanym nowoczesnym teatrem wadzę się najmocniej, kiedy żywi się poszatkowaną klasyką, kalecząc ją i wpychając w środek strzępy własnych myśli, często głupszych i mniej oryginalnych niż najbardziej archaiczne oryginały. „Elementarz” to zaś niewątpliwie wizja autorska. Poetki Barbary Klickiej zafascynowanej zabawami językiem. I reżysera Piotra Cieplaka.
„To jest przedstawienie na wskroś polityczne, przeszyte do bólu rozpaczą. A że brak w nim publicystyki i jasno formułowanych komunikatów? Cóż, jesteśmy przecież w teatrze Piotra Cieplaka…” – pisze Wakar. Czy tak jest w istocie?
Hmm, kimże ja jestem aby osądzać co komu tam w duszy gra. Niewątpliwie jest to spektakl biegnący trochę rytmem poezji, choć nie rymowany. Dla jednych bywa ona zrozumiała, dla innych nie. Co gorsza, jedni ją czują, innych pozostawia nieczułymi. Tyle.
Początek jest prawie realistyczny. Ala (Edyta Olszówka) nie umie się porozumieć z ojcem, który odpowiada dźwiękami, nie słowami. Zaraz potem Ala, ta z Elementarza, zarazem porte parole Alicji z Krainy Czarów, wpada do jamy.
Odbywa wędrówkę jamą biegnącą wskroś ziemi, może zresztą to sen. Spotyka dziwne postaci. Przewodnikiem jest właśnie język. Prowadzą ją Marian Falski i Falski Marian (Bartłomiej Bobrowski i Monika Dryl) , ci (ten?) od elementarza. Stacje podróży to kolejne litery. Litery wywołują najróżniejsze skojarzenia. Tyle.
Kupiłem to? Miejscami tak, miejscami nie. Zwłaszcza pierwsze sceny wydały mi się zgodnie z konwencją snu pociągające. Marcin Przybylski jako Pan Bóg, charyzmatyczny facet stwarzający świat i zarazem kierujący trzyosobowym zespołem muzyk. Pierwszy człowiek Adam (dobry Piotr Grabowski) nazywający stwory, a potem i przedmioty pokazywane na ekranie. Mamy urzekającą muzykę tercetu Przybylski. Jakub Gawlik, Paweł Paprocki. Sugestywną, kreującą wyobraźnię scenografię Andrzeja Witkowskiego. Olszówka potrafiłaby zagrać nawet książkę telefoniczną, Przybylski ze skrzypcami - tym bardziej.
Tyle że czasem rozumiejąc pomysł, zacząłem odczuwać znużenie. Rozumiem co Klicka uważa: słowa kreują skojarzenia. Było już o tym trochę – „Łysa śpiewaczka” Eugene’a Ionesco to mój ulubiony utwór. Cieplak w niedawnym „Suplemencie” w jednej ze scen trochę sprowadzał waśnie między Polakami do wojny na sylaby. Tu w scenie ostatniej pokazując grupę Polaków z klasy średniej w knajpie sugeruje, że każdy ma własny językowy świat symbolizowany przez poszczególne litery. I że następuje między tymi światami licytacja. Malownicze nawet, choć nie przełomowe.
Może zresztą mówił tą ostatnią sceną co innego. Metafor się nie tłumaczy. Trochę mnie w tym kontekście zdziwiło, że Cieplak i Klicka uczynili to w wywiadzie zamieszczonym w teatralnym programie. Rozumiem, że warto było objaśnić nazwę Ortolan. To podobno ptaszek, zarazem jedna z postaci (dobry Karol Pocheć). Ale tych objaśnień jest więcej. Jakby oboje nie byli pewni, czy ich poezja czyta się sama. Brak wiary w widza? We własną twórczość?
Wyczytałem tam też coś innego. Piotr Cieplak powiadomił nas, że niektóre kawałki są publicystyczne. I rzeczywiście mówi się tu o drzewach, „o których rozmowa jest zbrodnią” (słowa Brechta). Pojawia się hasło „F jak feminizm”. Abecadło z pieca spadło i wykreowały obelgi od a do z, co jest niewątpliwą opowieścią o naszym życiu – codziennym i publicznym. Etc.
Cieplak zaklina się w wywiadzie, że nie przeszedł tą sztuką na emigrację wewnętrzną. Że jest to opowieść o Polsce. Ale w stosunku do „Suplementu” to jest emigracja wewnętrzna. Tam mieliśmy chwilami bełkotliwą, ale jednak konsekwentną rozprawę z Polakami. Którzy udają dawną szlachtę z „Pana Tadeusza”, ale nie umieją się zachować, trawią czas na wojnie plemiennej i są pośmiewiskiem dla obcych. Uważałem tę diagnozę za prostacką, ale było z czym dyskutować. Tu Cieplak cofnął się krok do tyłu. Ciekawy zapis duszy liberalno-lewicowego inteligenta. I bez wątpienia coś subtelniejszego niż publicystyka a la „Klątwa”.
Wakarowi przedstawienie wydawało się „opętańczo śmieszne”. Siedziałem na widowni w dzień po nim, może dwa. Ledwie kilka razy zrywały się delikatne śmieszki. Nie neguję: Robert Jarociński zagra wszystko, umie być zabawny. Przybylski czy Paprocki – też. Ale przeważne ta opowieść bez opowieści zachowywała śmiertelną powagę. Wakar ma rację w innym miejscu: to zapis rozpaczy tegoż inteligenta. Często wykrzykiwany zastępczymi słowami.
Czy należało uruchamiać całą wielką teatralną maszynerię, podnosić i opuszczać zapadnie, żeby ją pokazać? Nie wiem. Ale skoro jest widownia żeby podzielać te smutki? Czemu nie. To widowisko nie bardzo dla mnie, ale przyjmuję do wiadomości istnienie takiego świata i takiej wrażliwości. Czego i Państwu życzę.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/371137-elementarz-to-zapis-smutkow-liberalno-inteligenta-ogladalem-z-umiarkowana-ciekawoscia-bez-emocji