W roku 1964 odbyła się berlińska prapremiera sztuki Petera Weissa o długaśnym tytule: „Męczeństwo i śmierć Jean Paul Marata wystawione przez zespół przytułku w Charenton pod kierownictwem pana de Sade”. Reżyserował ją nota bene Polak Konrad Swinarski, potem autor najgłośniejszej polskiej inscenizacji – w Teatrze Ateneum z 1967 roku.
„Marat-Sade”, jak nazywają ten dramat ludzie teatru, to jedna z ważniejszych sztuk współczesnych, może jedna z ostatnich ogniskujących wspólne zainteresowanie w tak wielu krajach. Lewicowiec Weiss napisał tekst o konieczności rewolucji, pełen okropieństw i czasem bluźnierstw – nie może być inaczej skoro dramę wystawia się w domu wariatów, a jej reżyserem jest „były markiz” de Sade. Mamy tak kochaną współcześnie stylistykę teatru w teatrze, gdzie bohaterowie śpiewają songi do publiki – jak u Bertolda Brechta. I tyle pomysłów dramaturgicznych, tyle zakamarków, że nakręcono też według niej prawie od razu, w 1967 roku, dość głośny film szekspirowskiego reżysera Petera Brooka.
Zarazem to sztuka o przerażających konsekwencjach rewolucji, o terrorze, okrucieństwie, o zabijaniu w imię doktryny. Można się spierać, czy zawarte w niej historyczne doświadczenie jest uniwersalne, sztukę napisał mieszkający w Szwecji Niemiec, film kręcił Anglik. A może jest typowe przede wszystkim dla Francji, gdzie społeczeństwo ewoluowało w wyjątkowo brutalny sposób? Bo to opowieść o francuskiej, tak zwanej wielkiej rewolucji, przefiltrowana na dokładkę przez zbiorowy konformizm epoki Napoleona. De Sade reżyseruje swoje widowisko w roku 1808.
Ale niewątpliwie znajdziemy w niej wystarczająco wiele spostrzeżeń o współczesnej historii. Zarazem to sztuka długa, męcząca, owszem pełna efektownych dziwaczności, skoro postaci mają równocześnie cechy odgrywanych historycznych bohaterów i aktorów, psychicznie chorych. Ale też pełna popisów retoryki, w pewnych miejscach wręcz gadulstwa. Mówi się o takich tekstach „dramat idei”.
I oto usłyszałem, że porwał się na to Wawrzyniec Kostrzewski, świetny reżyser, inscenizator telewizyjnych „Listów z Rosji” według de Custine’a, wystawionych w teatrze „Wszystkich moich synów” Arthura Millera, a też współtwórca Kabaretu Na Koniec Świata. I że na dokładkę robi to ze studentami ostatniego roku warszawskiej Akademii Teatralnej. Wydało mi się to trochę dziwne. Odgrzewa ciekawostkę z czasów, kiedy panowało jeszcze przekonanie, że rewolucja może zburzyć współczesny kapitalizm? Jako element historii teatru? Ale chyba tym dziś nie porwie? A może sam ulegnie magii rewolucyjnych tyrad? Sam Weiss do rewolucji jako ideologii ma przecież wyraźną słabość.
Kostrzewski tekst mocno okroił. Maja Kleczewska epatowała kilka lat temu w Teatrze Narodowym niesamowitościami rodem z psychiatryka. U niego wątki szpitalne są ledwie zamarkowane. Znika sporo męczącego gadulstwa, także wiele wulgaryzmów z czasów, kiedy równie ekscytująca jak wizja walącego się porządku była rewolucja seksualna. Pozostało zwarte 80-minutowe widowisko w skromnych, choć bardzo sugestywnych dekoracjach Ewy Gdowiok, przy niepokojącej muzyce Mateusza Wachowiaka. Wykonywane przez zgrany, podporządkowany wizji reżyserskiej zespół inteligentnych choć też wygimnastykowanych młodych ludzi.
Zrazu trochę się gubimy, zalani potokiem słów. Potem odnajdujemy przyjemność śledzenia politycznej psychodramy z egzotycznych dla nas czasów. Ze świetnymi kulminacjami – groteskową sceną Zgromadzenia Narodowego, gdzie chaos walki parlamentarnej miesza się z dramatyzmem rewolucyjnego terroru. I sceną „Dzieciństwo Marata”, gdzie dogmatyczny, konsekwentny rewolucjonista pokazany jest nagle od całkiem innej strony. A my zastanawiamy się, na czym polega, skąd bierze się każde przywództwo.
Czym bliżej końca, tym mimo obcości realiów, zaczynamy stawiać sobie całkiem współczesne pytania. Na przykład o to, czy motorem napędowym dziejów ludzkości jest, i czy powinien być, bardziej egoizm jednostki, czy najpiękniejsza idea zmieniona czasem w swe przeciwieństwo. Przy czym Kostrzewski nie idzie na łatwiznę. Niczego na siłę nie „aktualizuje”. Nie ulega w szczególności pokusie prymitywnych współczesnych aluzji, ma które czeka spragniona echów-hechów publika.
W finale pada pytanie najważniejsze może. Gdzie jest granica wzajemnego niszczenia się. Ono jest kierowane przez Wywoływacza (a właściwie Wywoływaczkę) bezpośrednio do nas, widzów, Polaków.
Wawrzyniec Kostrzewski staje się na naszych oczach jednym z najważniejszych inscenizatorów teatralnych. A przedstawienie grane będzie jeszcze w styczniu w Collegium Nobilium, teatrze Akademii Teatralnej. Obejrzyjcie koniecznie, jeśli lubicie pomyśleć.
Młodzi aktorzy są przede wszystkim wykonawcami spójnej wizji reżysera. Wybijają się panie. Może najlepsza w całym teamie Agata Różycka jako mieniąca się barwami nastrojów, często ironiczna Wywoływaczka. Drapieżna Hanna Skarga – dyrektor Coulmiere – reżyser zrobił z niej kobietę, niezgodnie z duchem epoki, ale tu wszystko jest umowne. Znakomite, też bardzo różne w różnych momentach komentatorki zdarzeń: Anna Lemieszek – Rossignol i Karolina Charkiewicz – Kokol. Posągowa zabójczyni Marata Charlotte Corday. Pełna rewolucyjnej pasji Sonia Mietelica – Simona.
Panowie jakby trochę oddali paniom pola. Ale przecież słuchamy z zapartym tchem debat lekko psychotycznego, tkwiącego w wannie Marata (Marcin Stępniak) z ruchliwym de Sade’em (Maciej Babicz). Zabawny bywa Dawid Ściupidro (Polpoch), za to całkiem serio – rewolucyjny ksiądz Roux (Michał Klawiter) i nieustannie podniecony żyrondysta Duperret (Vova Makovskyi).
Poza wszystkim trzeba uczcić dyscyplinę i plastyczność młodych aktorów - są konkretnymi postaciami, ale w pewnych momentach po prostu chórem. No i nie zjadł ich stres. A grali dla swoich pedagogów. Na sali był nawet Jan Englert.
Jeśli mam wątpliwość, ona nie dotyczy przedstawienia ani ich inteligentnej gry. Jedenaścioro aktorów to znaczna część IV roku Akademii. Miło jest patrzeć na piękne dziewczyny i przystojnych młodzieńców, ale gdzie tu miejsce dla fizycznej charakterystyczności? Gdzie przyszły Jan Kociniak, Roman Kłosowski, Marian Opania, Zdzisław Maklakiewicz, Jan Kobuszewski? Przecież teatr jest całym światem, a świat jest różnorodny. Czy bardziej okrągłe kobiety ma grać w Polsce jedna Elżbieta Romanowska? Czy przyszła rzeczywistość teatralno-filmowa jest rzeczywistością samych amantów? To nie pytanie do świetnych młodych ludzi, a do systemu selekcji do szkół teatralnych. A może tacy a nie inni się przede wszystkim zgłaszają? Czynię tę uwagę, bo wiele się o tym mówi.
I wracam do podziwu – Akademia Teatralna do spółki z Wawrzyńcem Kostrzewskim, który pierwszy raz pracował ze studentami, zgotowali nam teatralną biesiadkę. Przypominającą, że teatr nadal żyje i ma się dobrze. Ma sens.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/371032-marat-sade-w-warszawskiej-akademii-teatralnej-teatr-wciaz-zyje-i-ma-sens