Prapremiera tego teatru telewizji odbyła się w murach Belwederu. Zjawili się m.in. marszałek Sejmu Marek Kuchciński, w imieniu prezydenta jego minister Wojciech Kolarski, wiceminister kultury Jarosław Sellin, prezes TVP Jacek Kurski, ale także Szewach Weiss.
Siedzieli na sali: autor „Marszałka” Wojciech Tomczyk, reżyser Krzysztof Lang i wykonawcy głównych ról: Mariusz Bonaszewski i Dorota Landowska, którzy grają Józefa Piłsudskiego i Aleksandrę Piłsudską (sami będąc nota bene małżeństwem). Był dyrektor pierwszego programu TVP Mateusz Matyszkowicz, Ewa Millies- Lacroix, szefowa teatru telewizji i jego dobry duch, doradca zarządu TVP Jan Tomaszewski. Zaproszono też młodzież z trzech mazowieckich liceów: z Siedlec, Węgrowa i Warszawy. Ci ostatni, z LO im. Konopczyńskiego, prowadzą swoją grupę teatralną.
Ta wyliczanka nazwisk to po części rejestr rodziców tego kolejnego sukcesu teatru telewizji, który aż wstyd jest chwalić, tak bardzo staje się to monotonne. Miejsce prapremiery nieprzypadkowe – dramat pokazuje jeden dzień roku 1933 i rozgrywa się właśnie tu, w Belwederze. Tu wszystko kręcono od początku do końca, można śmiało mówić o geniuszu miejsca. Zwłaszcza, że sztuka ma też odniesienia do wcześniejszych zdarzeń. Unosi się nad nią duch przywoływanej kilka razy nocy listopadowej 1830, duch przegranego bohatera Piotra Wysockiego.
Ta premiera to zdarzenie nie tylko artystyczne, ale do pewnego stopnia polityczne. Nie może być inaczej, skoro nagle słuchamy prawdziwych słów Józefa Piłsudskiego, tego stojącego blisko kresu życia, a rządzącego Polską, że nie ma mowy o „końcu historii”. Tak jest, Marszałek mówił o tym samym co Francis Fukuyama, ale naturalnie w sensie odwrotnym, a my Polacy nieustannie się o ten wyimaginowany koniec historii potykamy, nieustannie musimy się z tym fantomem zmagać. Także i dziś.
Zarazem to sztuka o polskim realizmie. Zadająca kłam uproszczonemu widzeniu Polaków, polskich elit, jako naiwnych romantyków. Piłsudski z dramatu Tomczyka ma niejedną wadę, o nich za chwilę. Ale siadając do narad nad pomysłem wojny prewencyjnej przeciw Niemcom używa twardego języka konieczności. Jest to oczywiście język w finale nieskuteczny. Czy jednak może być inny? To już pytanie do Europy. A sytuacja, w której atak na kogoś, rozważany na zimno, brutalnie, jest właśnie elementem kalkulacji, realizmu, może się przecież powtórzyć.
Wojciech Tomczyk, jeden z najbardziej płodnych polskich autorów, do zmagań z historią polityczną wziął się na zamówienie telewizji, zresztą dość odległe, bo z roku 2010 jeszcze. Większość z tego, co pokazał to historyczna prawda, choć gdzieniegdzie sztukowana domniemaniem, fantazją. Pomysł wojny prewencyjnej przeciw Niemcom , sprzeczny ze stereotypem zachowawczej polityki zagranicznej sanacji, wyziera ze wspomnień Mieczysława Lepeckiego, zapisków Kazimierza Świtalskiego i rozproszonych źródeł francuskich, choć został zrekonstruowany połowicznie, wciąż jest owiany mgłą pewnej tajemnicy.
Na dokładkę Tomczyk wydarzenia ścisnął – łącząc kryzys gdański z roku 1932, z naradami z roku 1933 i przygotowaniami do polsko- niemieckiego paktu o nieagresji z 1934. Wszystko rozgrywa się z powodów dramaturgicznych w jeden dzień.
Nie wiem, czy Piłsudski rozumował aż tak precyzyjnie, choć powtarzam: większość jego słów wpisanych przez Tomczyka w belwederski dramat padła naprawdę. Czy autor trochę przystrzyga rzeczywistość do naszych potrzeb? Może trochę. Zarazem powstało widowisko żywe, mądre i aktualne. Szukamy tego wszystkiego w historii. Czasem nawet lepiąc ją trochę od nowa – w tym przypadku bez krzyczącego gwałtu na niej.
Z punktu widzenia moich poglądów na tamte zdarzenia Marszałek jest odrobinę wyidealizowany. Jego życie w tym ostatnim czasie jest odrobinę tajemnicze, ale wydaje się, że był w gorszym stanie – i fizycznym i psychicznym, co wywołało zgrozę jego wiernego współpracownika Rydza-Śmigłego. No i był dyktatorem. Z drugiej strony nie ukrywa się przed nami faktu, że dominacja osobista Piłsudskiego nad otoczeniem była chwilami nieznośna, że prowadziła do sytuacji równie śmiesznych co absurdalnych. Jak wtedy kiedy Marszałek bawi się ze swoimi czterema byłymi premierami w kotka i myszkę rozważając koronację na króla – najpierw siebie, potem jednej ze swoich córek – to akurat miało miejsce.
Jedni uznają opowieść o postaci która tak zaciążyła nad Polską za zbyt lukrowaną, inni – za miejscami złośliwą. Możliwe, że jest w sam raz, zwłaszcza gdy możemy się, my Polacy, w takim Piłsudskim przejrzeć. Poszukać w jego słowach prawdy o polskiej historii.
Nie każda dramaturgiczna sytuacja mnie przekonuje. Choćby ta nieustanna, zbyt natrętna obecność żony. Czy Piłsudski, w tamtych czasach chorobliwie podejrzliwy zniósłby jako coś normalnego przysłanie do jego gabinetu pracownika dla naprawiania zegara w momencie, kiedy prowadzi najtajniejszą naradę z byłymi premierami? Wątpię. Ale warto też podkreślić: wobec swojej poprzedniej, współczesnej sztuki „Breakout” Tomczyk chętnie używał określenia „realizm magiczny” – co oznacza, że niektóre sceny są bardziej odzwierciedleniem metafory niż życiowego prawdopodobieństwa.
Ogląda się to dobrze. Przeżywający swój złoty okres Mariusz Bonaszewski zagrał Piłsudskiego świetnie, z odrobiną szaleństwa tak typowego dla jego aktorstwa, a równocześnie bez nadmiaru szarży, bez próby kreowania Piłsudskiego rodzajowego, owego zaciągającego staruszka z nielicznych zachowanych nagrań. Aktorowi poza techniką pomaga niewątpliwa charyzma. Kiedy go widzimy, od razu czujemy, dlaczego ten nieraz dziwnie zachowujący się człowiek tak góruje nad ludźmi dookoła.
Na dokładkę, przekonałem się o tym w kuluarach po pokazie, Mariusz Bonaszewski jest świetnie do tej roli przygotowany intelektualnie. W rozmowie górował wiedzą o Marszałku nad zawodowymi historykami. Poczułem na własnej skórze.
Mamy też galerię innych postaci: Mirosław Baka jako Walery Sławek, Adam Woronowicz jako Kazimierz Bartel, Andrzej Grabowski jako bardzo wyrazisty Aleksander Prystor, Dorota Landowska - mocna pani Aleksandra. Moją uwagę zwrócił także, tradycyjnie, Józef Pawłowski rolą już nie tak młodzieńczego jak w dotychczasowym emploi aktora, skromnego ogrodnika będącego zarazem swoistym komentarzem do zdarzeń.
Konwencja tego paradokumentalnego widowiska nieco ogranicza aktorów. A przecież nie jest to już ten dawny, toporny telewizyjny teatr faktu. Czuje się wagę miejsca i zdarzeń – właśnie zgodnie z logiką magii przebijającej przez realizm. No i na szczęście kwestie napisane przez Tomczyka poza paroma momentami unikają tak typowej dla tego gatunku deklaratywności, nie szeleszczą zanadto papierem.
Gratulacje dla teatru telewizji stają się rytuałem. Więc tylko zachęcam: usiądźcie jutro o 20.25 przed telewizorami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/370002-pilsudski-w-teatrze-telewizji-opowiesc-wojciecha-tomczyka-o-polskim-realizmie