W dwa lata po premierze obejrzałem sławną inscenizację „Kordiana” w Teatrze Narodowym. Szedłem nastawiony sceptycznie. Ba, zdążyłem kiedyś w pewnym tekście na temat polskiego teatru wymienić ten spektakl Jana Englerta jako przykład niewierności pierwotnym intencjom romantycznego klasyka Juliusza Słowackiego. Zrobiłem to na podstawie relacji.
Teraz trochę żałuję. Bo wprawdzie Englert istotnie pokroił tekst, naszpikował kawałkami innych sztuk („Wyzwolenie” Wyspiańskiego”), porozstawiał inaczej akcenty i wydobył na wierzch rozmaite wątpliwości wobec wymowy dzieła Słowackiego, ale czy sama wymowa dramatu jest tak jednoznaczna? Czy reżyser i dyrektor Narodowego nie pokazał palcem tego, co w tej sztuce – również - było. W końcu na czym polega przesłanie „Kordiana”? Jak on się tak naprawdę kończy? Zobaczcie sami. Potem poczytajcie. Spytajcie sami siebie.
Zarazem dawno nie oglądałem – z zapartym tchem od pierwszej do ostatniej sceny – widowiska tak teatralnie pięknego. Gdzie podaje się wiersz tak, jak nie podaje się go już prawie nigdzie. Gdzie aranżuje się sceny z wyczuciem rozmachu romantycznego teatru przemawiającego do wyobraźni.
Jakaż na tej pełnej po dwóch latach od premiery sali panowała cisza. A kiedy na scenie pojawił się w finale 86-letni, wsparty na lasce Ignacy Gogolewski, który grał tu w zaledwie jednej scenie, odczułem potęgę teatralnej tradycji i ciągłości. Gogolewski w 1955 roku był Gustawem Konradem w odwilżowych „Dziadach”. A teraz widownia zerwała się z miejsc żeby uczcić jego, ale i siłę takiego teatru.
Można dyskutować z poszczególnymi rozwiązaniami. Z tak wielkim znaczeniem Szatana, że nie tylko aranżuje wszystko, ale występuje także jako Papież (w świetnej skądinąd scenie). Z pomysłem rozdzielenia Konrada na trzy osoby. Czemu to służy? Czy wzmocnieniu wrażenia dwoistości jego natury, kiedy idzie zabić cara i zmaga się – w tej wersji - sam ze sobą? A może wrażeniu powszechności Kordianowego doświadczenia w Polsce? W finale Kordianów jest wielu. Nawet całkiem dziecięcych, co bardzo konweniuje z doświadczeniem polskiej historii.
Jest jeszcze jeden efekt tej mnogości. Kiedy Kordian młody (Marcin Hycnar), porywający się na słońce, debatuje z Prezesem, rzecznikiem realizmu, to rozmawia z Kordianem starym (Jerzy Radziwiłowicz), czyli jakby sam z sobą. To znak, że ta dyskusja: dramatyczny zryw kontra pragmatyzm, a także skrupuły, jest dyskusją dwóch równoprawnych wartości. Dyskusją wewnątrzpolską.
Chwilami można tu odnieść wrażenie, że polska walka o niepodległość jest demoniczną igraszką ciemnych sił – co nota bene świetnie ujawnia metafizyczne cienkości wiersza Słowackiego. Jakiż „odjechany”, ale też pełen rozterek i wątpliwości był ten nasz romantyzm. W końcu to nie Englert, a Słowacki wymyślił postaci wariatów w szpitalu dla obłąkanych jako przestrogę przed szaleństwem maksymalistycznych celów.
A zarazem to tak naprawdę, w moim odczuciu, opowieść o polskości, poranionej, nieraz szalonej, a przecież żywotnej. Polskości, która jest czymś więcej niż wspólnotą krwi i języka. Jest umiłowaniem wolności.
Nie wiem tylko, czy rozmaite teatralne komplikacje pozwalają równie łatwo podążać za tą celowo wikłaną historią komuś, kto tekstu Słowackiego nie zna. Powiedzmy młodemu entuzjaście teatru. To moja główna wątpliwość. Ale tak jest to zniewalająco piękne, że zastrzeżenia więzną w gardle.
Ujawnia się też wspaniałość zespołu Teatru Narodowego, prawie w całości obecnego na scenie. Najmniejsze rólki grane są tak, że dech zapiera. Jak w scenie indagowania Kordiana w londyńskim Hyde Parku, kiedy demoniczny Robert Jarociński prześladuje Kamila Mrożka (drugi młody Kordian) dialogami po angielsku, zaś Marcin Przybylski parodiuje szekspirowskiego aktora. A my myślimy o Polaku samotnym w Europie.
Świetna, zaskakująco zwyczajna, jest cała trójka Kordianów. Charyzmą odznaczają się demiurgowie akcji: Mariusz Bonaszewski (Szatan), Danuta Steńka (Archanioł), Mateusz Rusin (Mefistofeles). Englert zredukował tekst rodzajowo-historycznych rozrachunków między Carem i Wielkim Księciem Konstantym, ale mimo to Grzegorz Małecki jako tańczący Mazurka Dąbrowskiego brat Cara powala na kolana. A tuż obok wzrusza w wyjętej z Wyspiańskiego scenie Jasełek Ewa Konstancja Bułhak. I tak można wymieniać bez końca.
Są też, przyznaję, akcenty zbyt łatwe, choćby bliska finałowi kakofonia różnych utworów muzycznych i okrzyków, obrazująca pomieszanie w głowach i duszach Polaków. Mógłby sobie autor inscenizacji darować zbyt natrętne „cytaty” z innych epok i opowieści. No tylko że gdzie, w którym teatrze, rozmawia się dziś z widzem tak otwarcie o polskości?
Wystawiając „Kordiana”, do którego szykował się ponoć wiele lat, odnosząc się do rozmaitych dawniejszych przedstawień, 74-letni dziś Jan Englert pokazał, że trzeba traktować poważnie jego i jego teatr. Zamierzam się do tego stosować.
Piotr Zaremba
-
Super oferta dla czytelników tygodnika „Sieci”! Zamów roczną prenumeratę naszego pisma a oszczędzisz nie tylko czas, ale i pieniądze! Tylko dla prenumeratorów ceny niższe niż w kiosku nawet o 40%! E-Prenumerata do 58% rabatu!
Więcej informacji o warunkach prenumeraty na http://www.wsieci.pl/prenumerata.html.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/366783-kordian-englerta-w-dwa-lata-po-premierze-opowiesc-o-poranionej-polskosci-w-teatrze-narodowym