Film Andrzeja Jakimowskiego „Pewnego razu w listopadzie” trudno uznać za porywający. Momentami męczy, nawet krytycy o lewicowych sympatiach kręcą na niego nosami. Drobiazgowy, miejscami monotonny zapis kilku dni z życia ludzi dotkniętych nieszczęściem: matki i syna jest zapewne całkiem świadomie zaprogramowany właśnie tak. Aby oglądało nam się go ciężko i bez przyjemności.
Na dokładkę wielu rzeczy o parze bohaterów nie wiemy i nie dowiemy się do końca. Wiemy, że zostali eksmitowani z mieszkania, są zadłużeni, ale też padli ofiarą czyścicieli reprywatyzowanej kamienicy, że się błąkają po różnych miejscach szukając pomocy w wielu instytucjach. Recenzenci dostrzegali w ich decyzjach sporo niejasności, tropili psychologiczne i społeczne niekonsekwencje. W tle pojawili się też krzywdziciele: pani komornik czy wspomagająca ją policja pilnująca zasad klasowego społeczeństwa.
Nie rozstrzygnę dylematu, czy możliwa jest aż taka socjalna degradacja emerytowanej nauczycielki granej przez Agatę Kuleszę. Zwłaszcza, że od pewnego momentu ona sama rezygnuje z szansy na poprawę swojej sytuacji kierując się odruchem swoistego zrośnięcia się ze swym nowym statusem, później także solidarnością wobec ludzi, którzy jej pomogli – lewicowych gospodarzy squata. I nie wiem, czy przedłużające się poszukiwanie psa przez jej syna Mareczka (Grzegorz Palkowski) nie jest pokazane zbyt czułostkowo. Rozumiem, że Jakimowski chciał zrównoważyć ponurości jakąś dozą ciepła i optymizmu.
Też nie jestem przekonany do każdej sytuacji czy sceny tego filmu. Takie nagromadzenie nieszczęścia zawsze rodzi nieufność i poczucie przesady. A jednak mam poczucie, że istnieje grupa ludzi o której często nie chcemy pamiętać. Zawieszonych między światem normalności i ponurej otchłani.
O nich chciał nam reżyser przypomnieć i to mu się udało. Gdyby – jak chce tego jeden z kręcących nosem, Jakub Majmurek – wdał się w bardziej precyzyjne opisywanie tła społecznego, a może politycznego, powstałby inny film. Bliższa jest mi satysfakcja Michała Oleszczyka, że przy wszystkich słabościach dzieła Jakimowskiego powstał obraz dotykający realnej rzeczywistości.
Oddzielnym problemem jest zderzenie w końcowej części filmu owego błądzenia biednych ludzi z apokaliptycznymi obrazami demonstracji 11 listopada 2013 roku. Łukasz Adamski uznał to za pęknięcie. Czy Jakimowski pokazuje Marsz Niepodległości jako kolejne zło, opresję – porównywalne z bandycką reprywatyzacją?
Warto jednak przypomnieć, że w 2013 roku jakaś część prawicowych demonstrantów istotnie zaatakowała squat. Doszło do paradoksalnego zderzenia. Demonstrujący przeciw „nieprawościom III RP” zagrozili ludziom, którzy byli tych nieprawości ofiarami. Zrobili to zapewne z motywów ideologicznych. Squat to dla nich symbol lewackich obyczajów. Jakimowski zaczął zresztą od dokumentalnego nagrywania tej historii. Potem przyszła reszta. Do tego przedziwnego zderzenia dorobiono opowieść o nauczycielce i jej synu.
Można mieć poczucie, że obraz samej demonstracji jest uproszczony i krzywdzący dla mas ludzi, którzy często z dziećmi szli ulicami Warszawy i mogli nawet nie wiedzieć o ekscesach bojówki. Tyle że Jakimowski patrzy na marsz oczami innych ludzi, tych ukrytych w squacie. Oni mogli tak widzieć Marsz. Właśnie jako niszczącą apokalipsę. Czy filmowiec nie ma obowiązku kreślenia szerszego obiektywizującego tła? Nie ma jednego modelu kręcenia społecznego filmu, choć naturalnie trzeba się liczyć z niezadowoleniem i pretensjami tych, co jednostronności potem wypomną.
Ja na miejscu Jakimowskiego opowiedziałbym tę historię inaczej. Zderzyłbym pokrzywdzoną parę ludzi z jakimś uczestnikiem demonstracji, może nawet tym który w pewnym momencie prawie wdziera się do squata. Mógłby być rówieśnikiem Mareczka, może jego kolegą z pracy? Bo przecież ci chłopcy demonstrujący tak żywiołowo swoje frustracje na ulicach, także bywają ofiarami transformacji. Swoje poczucie krzywdy społecznej rozładowują w identyfikacji z radykalnym nacjonalizmem. Dopiero taka obserwacja uczyniłaby z Jakimowskiego kogoś, kto patrzy dalej.
Wybrał inną wizję. Demonstranci pozostają anonimową masą. Pozwala to zamknąć film polityczną pointą. Mareczek, który wpada do squatu, ale się z nim nie utożsamia, przekształca się w strażnika świętego ognia. Proste? Może trochę za proste, wręcz plakatowe. Ale naturalnie nie odmówię reżyserowi prawa do własnego spojrzenia. Prawa do jednostronności wynikającej z gniewu.
Dla prawicy takie ujęcie tematu 11 listopada będzie oczywiście drażniące i nie do przyjęcia. Ja patrzę na film z ciekawością, bo warto znać cudzy punkt widzenia. Surowa prostota filmu, prawie do końca bez politycznych deklaracji, pozwala jednostronność wybaczyć. Choć plakatowy finał budzi niedosyt. Zaczekam na kogoś, kto pokusi się o większe komplikacje.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/366389-film-pewnego-razu-w-listopadzie-surowa-prostota-ale-i-jednostronnosc