Daren Aronofsky uwierzył, że jest geniuszem kina. Niemal jak Kanye West uznał, że jest prorokiem w popkulturze. Przez lata rozpływał się w pochwałach i cmokaniu przez krytyków. A przecież poza znakomitym „Zapaśnikiem” twórca „Requiem dla snu” nie dał nam nigdy nic błyskotliwego i przenikliwego. Nie przeszkadza mu to dotykać najpoważniejszej tematyki, którą zinfantylizował w okołobiblijnej eko-bajeczce „Noe”. Specyficznie ujęta opowieść gniewnym Bogu karzącym swoje stworzenia potopem poprowadziła go do jeszcze bardziej fundamentalnej historii.
Uwaga spoilery
„Mother!” z pozoru opowiada historię poety (Javier Bardem) i jego żony ( Jennifer Lawrence), którzy odbudowują spalony dom, gdzieś w środku lasu. On zmaga się z brakiem weny. Ona jak oddana żona stara się ogarnąć ich uniwersum. Ich świat rozsypuje się, gdy w domu pojawia się tajemnicze małżeństwo ( Ed Harris, Michele Pfeiffer). Jego film ma zadatki na klasyczny horror o nawiedzonym domu, co reżyser sugeruje już w pierwszych ujęciach. Z drugiej strony klimat pasuje do klaustrofobicznego psychologicznego thrillera w duchu Romana Polańskiego. Reżyser łączy ze sobą dwa gatunki i podlewa wszystko surrealizmem. Wszystko się zdumiewająco gryzie i szeleści papierem. Nie straszy i nie intryguje. Do pewnego momentu można mieć wrażenie, że to po prostu nieudany stylistycznie horror.
Aronofsky jednak nie błądzi. On z rozmysłem prowadzi całą akcję by zrobić wielką przewrotkę ideologiczną. A może jest to nawet przewrotka religijna. Do tej pory myślałem, że ten artysta jest zdeklarowanym ateistą. On jednak Pana Boga nienawidzi. A więc musi wierzyć, że istnieje On. Zły, podły i egzaltowany Bóg. Nienawiść Aronofsky’ego jest czysta. Fundamentalistyczna i momentami wręcz demoniczna. Opowieść o małżeństwie zmagającym się z natrętnymi gośćmi zamienia się w przypowieść o Bogu.
Jest to Stwórca psychopatyczny i sadystyczny. To zakochany w sobie błazen. Karmiący się miłością ludzi. Potrzebujący ich podziwu. Jego narcyzm prowadzi do destrukcji i wojen. On potrzebuje ludzkiego bólu. Podsyca go. Podnieca się nim.
U Aronofskiego nie pada słowo Bóg. „Jestem, który jestem”- słyszymy z jego ust. Nie jest to jednak Bóg starotestamentowy. Bóg surowy, ale przecież sprawiedliwy. On poświęca swojego syna przypadkowo. Przez swój narcyzm oddaje go w ręce tłumu. Piekielne do szyderstwo z ofiary Chrystusa! Czy Aronofsky uśmiecha się do Złego? Mówi o zazdrości Boga językiem biblijnego węża? Nie. Bliżej mu do deistów uważających, że Bóg stworzył świat i przestał w niego ingerować. No, ale przecież ten Bóg świat niszczy przez swoje ego. Jest jak rozwydrzony bachor, który potrzebuje kobiecych ofiar do własnej egzystencji. Gdzie tu elementarna konsekwencja metafizyczna?
„Mother!” to bełkot rozhisteryzowanego pseudointelektualisty, który pierwszy raz wyłożył się nawet warsztatowo. Porażka na całej linii. Symbolizuje ją pretensjonalny wykrzyknik w tytule. Wolę Aronofskiego, gdy szepcze. Nie słychać wówczas jego własnego ego.
1/6
„Mother!” ,reż: Darren Aronofsky, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/365428-mother-aronofsky-nienawidzi-boga-i-wybelkotal-swoj-hejt-recenzja