Ośrodek Badań nad Totalitaryzmami imienia Witolda Pileckiego zaprosił mnie do debaty nad filmem „Dunkierka” Christophera Nolana. Przy tej okazji w sali kina Elektronik, znanego mi jeszcze z czasów PRL-u, obejrzałem to dzieło po raz pierwszy.
Potem rozmawiałem z Grzegorzem Brzozowskim z Kultury Liberalnej i z Katarzyną Wajdą z Filmoteki Narodowej. Prowadził Wojciech Saramonowicz z Ośrodka. Nasz spór okazał się zaskakująco mocnym starciem aksjologicznym – o wartości.
Naczytałem się wcześniej ataków na ten film, a nawet ocen które nie są atakami, ale z którymi się po obejrzeniu nie zgadzam. Przypomnę: oglądamy koszmar ewakuacji z francuskiej plaży brytyjskich żołnierzy nękanych przez niemieckie lotnictwo i braki własnego sprzętu ewakuacyjnego, co zmienia całą operację w chaos. Dunkierka była wtedy, od 23 maja do 3 czerwca 1940 roku, symbolem klęski Albionu, widowiskowej i upokarzającej.
Można by z pewną ironią podsumować, że w końcowych scenach Nolan zmienił klęskę w niemal triumf. Ale też uczciwie przyznał na czym polegał cały ten zwrot. Klęska jest klęską, cały film o tym opowiada i nawet mówi o tym sam Winston Churchill cytowany przez żołnierza po powrocie na własną ziemię. To naród angielski zdecydował, że przyjmie swoich chłopców jak bohaterów. To akurat trafnie zauważyła w dyskusji Katarzyna Wajda: „Anglia wzięła to na siebie”. To film opowiadający również o tym.
No właśnie, czy taki zwrot akcji nie jest sam w sobie wielkim historycznym tematem. Moim interlokutorom obraz kojarzył się jednak z kinem sensacyjnym lub katastroficznym, czymś w rodzaju nowego „Roku 2012”. Możliwe, że w grę wchodzi różnica pokoleniowa. Ja siedziałem na nim od pierwszej do ostatniej sceny wbity w fotel i ze ściśniętym gardłem, co na filmach katastroficznych raczej mi się nie zdarza. Właśnie dlatego, że była to wielka epopeja historyczna.
Oczywiście można godzinami rozmawiać o czysto filmowej perfekcji Nolana, mistrza obrazów piętrowych i pięknie skomponowanych. O oszałamiających scenach kolejek do okrętów, które nie odpływają, albo natychmiast toną. O wizualnym rozmachu i upiornej muzyce Hansa Zimmera która im towarzyszy budując aurę apokalipsy, pośpiechu i zagrożenia.
Ale też znowu dusza historyka wygra z duszą kinomana delektującego się obrazami i dźwiękami. Wyobraźcie sobie na miejscu tych nieszczęsnych żołnierzy, bez złośliwości, choćby Włochów. To jest opowieść o Anglii, upokorzonej, nawet złachmanionej. Ale przecież zachowującej swoje cechy, które pozwalały przetrwać albo wygrywać.
To prawda, znaczna część filmu kładzie nacisk na sam chaos i ponury absurd wojny, zapewne każdej wojny. Pokazuje rolę przypadku, powtarzający się wątek zagrożenia, kiedy zdaje się już, że niebezpieczeństwo minęło. Wyznacza ten kierunek pierwsza scena, kiedy jeden z bohaterów, żołnierz Tommy, biegnie z kolegami z oddziału, ale do płotu który przekracza, dobiega tylko on sam. W mistrzowskim skrócie Nolan pokazuje: „Kiepsko z nami było”.
Mnóstwo tu filmowych znaczeń i smaczków. Tommy z drugim żołnierzem znajdują na plaży rannego. Niosą go na noszach na okręt, który zaraz odpłynie. Trudno policzyć liczbę przeszkód, jakie się przed nimi piętrzą. Zarazem nie wiemy, co dzieje się w ich umysłach i duszach. Słów pada tu niewiele, myśli nie znamy - to film a nie literatura. Czy przeważa: współczucie dla rannego czy wola ewakuowania się wraz z nim?
Ta oszczędność, prawie ascetyzm, zderzony z rozbuchaniem scen militarnych wyrobił temu filmowi markę chłodnego, skoncentrowanego na efektach. Ale to nieprawda, owszem bohaterowie są zredukowani do odruchów, owszem bohaterem jest cała armia, ale emocje aż kipią. Nie jest prawdą, jak przeczytałem gdzieś, że nie ma w „Dunkierce” empatii wobec postaci, że nie sympatyzujemy z nikim.
W szczególności przeczy temu oddzielny, prawie kameralny wątek cywilnej łodzi, na której starszy człowiek, pan Dawson (świetny szekspirowski aktor Mark Rylance) z synem i jego kolegą płyną aby włączyć się w ewakuację. Oni mają już twarze i imiona, mają cechy typowych Brytyjczyków, a co więcej niosą ze sobą przesłanie, któremu na imię „obowiązek wobec wspólnoty”. Po filmie jeden z widzów uznał to przesłanie za kojarzące się z Josephem Conradem. Jest to przesłanie par excellence historyczne. To nie jest film katastroficzny.
Ten wątek kończy się tragedią, ale przy okazji stanowi odpowiedź na pytanie, o czym to jest film. Ze strony niektórych recenzentów konserwatywnych, np. Krzysztofa Kłopotowskiego, padały zarzuty, że nie pokazuje się ani razu Niemców (samo słowo pada dwa razy). Oceniającym kojarzyło się to z poprawnością polityczną. Dla porządku – nie mówi się też o nazistach, co byłoby zresztą ahistoryczne.
Zarzut rozumiem – my Polacy szczególnie boimy się braku szerszego kontekstu historycznego tej wojny. Mogę też pojąć złość na Anglię, która zdaniem niektórych wciągnęła Polskę w wojnę, a na pewno w jej początkowej fazie nie udzieliła nam skutecznej pomocy. Ale proponuję odłożyć na chwilę polski punkt widzenia. Niemców nie ma, bo to rozrachunek Anglików z Anglikami. Opowieść o ich lękach, ale i o ich heroizmie. O ich decyzjach aż do momentu, kiedy zdecydują się przekuć klęskę w zwycięstwo.
I z tego punktu widzenia opowiadając się za Conradowską etyką obowiązku, Nolan jest za tradycyjną cywilizacją i tradycyjnym porządkiem. Zwłaszcza dziś, kiedy same obowiązki wobec zbiorowości uznawane bywają za coś przestarzałego, jeśli nie podejrzanego.
Przekonała mnie o tym zresztą dyskusja, kiedy to zwłaszcza Grzegorz Brzozowski, robili wiele aby to oparte na obowiązku wobec wspólnoty przesłanie zakwestionować. Recenzent z „Kultury Liberalnej” też odwołał się zresztą do nieobecności Niemców, ale oceniał ją z kompletnie przeciwnych pozycji. Oto taki bezosobowy, nadciągający wróg ma być „uproszczeniem”. Takie potraktowanie go uniemożliwia okazanie poszczególnym przedstawicielom niemieckiego narodu współczucia, ba przedstawienie ich jako ludzi.
Tłumaczyłem w odpowiedzi, że Nolan od tego abstrahuje, że to materiał na inny film, ale też że zagłębienie się w taką logikę groziłoby ostatecznym zaburzeniem świadomości, kto tu jest ofiarą, a kto agresorem, kto ma rację w tej wojnie. Bo w paru momentach, takie sygnały jednak dostajemy. Grany przez Kennetha Branagha komandor mówi, co jest stawką. Jutro ten wróg zagrozi samej Brytanii. Ale dla krytyków z lewicy takie stawianie sprawy sprzeczne jest z budowaniem szerszej wspólnoty – europejskiej. Nolanowi zarzucają idealizowanie angielskich bohaterów, żądają większych komplikacji. Ale na końcu tych „komplikacji” ma być odrzucenie narodowego punktu widzenia.
Co ciekawe, film chwalił wcześniej ze szczególnych pozycji dr. Sławomir Cenckiewicz. Oto pokazana ma być brytyjska Realpolitik każąca ewakuować własnych żołnierzy, a nie Francuzów. Polacy zamiast etyki pięknego umierania powinni ich naśladować.
Cenckiewicz mocno przesadził. Na przykład scena wyrzucania z tonącego kutra Francuza nie jest, jak pisał, wyrazem jakiejś polityki, a odruchem śmiertelnie zagrożonych ludzi. Nota bene podobny błąd popełniali lewicowcy kręcący nosem na ten przejaw „nacjonalizmu”.
Ale oczywiście coś jest w tych uwagach. Zważmy jednak, że ten pragmatyzm służy w finale Churchillowskiemu romantyzmowi obrony, jak sam mówi: na plażach, lotniskach, ulicach i w parkach, tyle że obrony własnej ziemi, gdy inne możliwości przepadły. Prawdziwa Realpolitik kazałaby podjąć rokowania z Hitlerem. Nic takiego się nie dzieje, ani w filmie, ani w historii.
Film w dwóch momentach staje się prawie „cukierkowy”, a na pewno patetyczny: kiedy przybywa na pomoc flotylla małych prywatnych stateczków i w końcówce, kiedy angielskie społeczeństwo wita swoich chłopców. Moi oponenci uznawali to za słabość filmu. Ja widzę w takiej emocji siłę. Każdy naród ma wpisane swoje doświadczenia historyczne choćby w podświadomość. Nie bać się tego należy, a pielęgnować. Autor cyklu o Batmanie nie obawia się patosu.
Doszliśmy w debacie w Elektroniku do pytań, dlaczego nie pokazano w filmie doświadczeń kobiet (poza epizodycznymi pielęgniarkami), a choć jednym bohaterem nie był… Sikh. Narzekania, że uczczono tylko białą, męską Anglię uważam za ideologiczne – film historyczny nie może być obwieszoną politycznie poprawnymi bombkami choinką (nie zapominajmy jeszcze o „dobrym Niemcu”). Żołnierze są u Nolana typowi. Po prostu.
Zarazem nie mam nic przeciw temu aby pokazywać te same historie z różnych punktów widzenia. Niedawno oglądałem fabularny film o okupacji niemieckiej w Holandii widzianej oczami ciemnoskórego przybysza z Surinamu i jego syna z Holenderką. Nie wypowiadam się przeciw najróżniejszym perspektywom. Ale pozwólmy „Dunkierce” być w najlepszym tego słowa znaczeniu filmem „narodowym”. Nolan filmy robi w USA, ale urodził się w Londynie.
A poza tym to naprawdę wielkie kino.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/363963-dunkierka-nolana-to-wielkie-kino-i-do-bolu-brytyjskie-co-jest-jego-zaleta-nie-wada