Oklaskiwany w 2012 roku za debiut „Dziewczyna z szafy” Bodo Kox powrócił. W wielkim stylu? Nie, choć jego film jest ciekawym przykładem kina s-fi made in Poland. To kino momentami wtórne, ale doceniam fakt, że Kox sięgnął po ten zaskakująco ( przy tak wielu świetnych polskich pisarzach s-fi) ignorowany przez rodzimą kinematografię gatunek.
Polska w roku 2030 to potworne miejsce. Wyjęte z „1984” Orwella, ale zatopione w korporacyjno-industrialnym koszmarze podobnym do tego z „Teorii wszystkiego” Terry Gilliama. Kox zrobił film o miłości, co zresztą podkreślał zapowiadając swoje dzieło. Jest to miłość, która pokonuje czasoprzestrzeń. Rozciągnięta między stalinowską Polskę roku 1952 i Polskę rządzoną przez….no właśnie. Najwidoczniej jest to kraj odcięty od Unii Europejskiej. Z kosmiczną bezpieką klękającą pod krzyżem, propagandą głoszącą zagrożenie epidemią „dawno nie widzianych chorób”, policjantkami z broszką ( przynudzające ha, ha, ha) i celebrowaniem przodującej siły Grupy Wyszehradzkiej. No i rzecz jasna jest to kraj z wojskiem na ulicach, ograniczonego internetu i pełen Polaków wystraszonych ciągłą groźbą zamachów terrorystycznych. Cóż, brakuje tylko podstarzałego ministra sprawiedliwości w płaszczu Boba Geldofa z „The Wall” z dyktafonem w ręku.
Abstrahując od uwielbienia wbijania politycznych szpil wiadomej sile politycznej, trzeba docenić wizjonerstwo Koxa. Historia przedziwnego romansu wyniosłej, z trudem ukrywającej smutek za maską Gorii ( zmysłowa Olga Bołądź) i Adama ( świetny debiut w głównej roli Piotra Polaka) ma w sobie świeżość. Kox maluje przytłaczający obraz Warszawy. To miasto wymuskanych wieżowców i niszczejących kamienic. Bohaterowie są wyalienowani przez system. Zarówno komunistyczny jak i korporacyjny. Para kochanków chce się z niego wyrwać. Nie chcą jednak systemu zniszczyć. Oni chcą zerwać łańcuch i oddać się miłości, na którą każda totalitarna władza pozwolić nie może.
Kox nie jest specem od kina si-fi jak najwięksi mistrzowie gatunku. Gubi więc się w chaosie narracyjnym, który przykrywa dymem, mgłą i sennymi koszmarami. Czegoż tutaj nie ma!? Są podróże w czasie, sztuczna inteligencja i nawet androidy! Reżyser nie ma jednak w sobie infantylizmu Luca Bessona, więc zamiast radować się przedziwnym światem jaki wykreował, próbuje wcisnąć swoją opowieść w ramy „zaangażowanego s-fi”. Ostatecznie jest to fantastyka zagazowana ego samego reżysera. Zjadająca swój ogon, ale na swój sposób intrygująca. Scenografia i efekty specjalne robią pozytywne wrażenie, a przerysowane aktorstwo pasuje do licznych popkulturowych cytatów ( od „Casablanki” po „Facetów w czerni”). Szczególne brawa należą się dla kapitalnego Sebastiana Stanki Stankiewicza w roli sprzątacza z Aspergerem (?), który nadaje filmowi potrzebnego dystansu.
Niemniej jednak Bodo Kox ma rację w jednej kwestii. Choćby Warszawa została opanowana przez nacjonalistyczno-korporacyjny reżym, w centrum waliły się od bomb wieżowce, to jedno pozostanie w tym mieście niezmienne. To Pałac Kultury patrzący na stolice groźnym okiem. „Człowiek z magicznym pudełkiem” to naprawdę pesymistyczny film.
4/6
„Człowiek z magicznym pudełkiem”, reż: Bodo Kox, dystr: Kino Świat
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/363235-czlowiek-z-magicznym-pudelkiem-polski-orwellowski-rok-2030-recenzja