Olśniewający wizualnie i wizjonerski, z eksperymentalną muzyką Hansa Zimmera, która godnie zastępuje Vangelisa. Harrison Ford kradnie zaś show świetnemu Ryanowi Goslingowi. Nie ma szaleńczej magii oryginału, ale tak właśnie powinien wyglądać sequel klasyki otoczonej niemal religijnym kultem. Nie jest to arcydzieło jak pisze wielu krytyków. Jest to jednak naprawdę świetny powrót do jednego z najważniejszych dzieł s-fi w historii kina.
Nie będę robił streszczenia nowego „Łowcy Androidów”. Łatwo o spoiler i opisywanie takich filmów w żaden sposób nie oddaje ich ducha. Film będącego na fali Kanadyjczyka Denisa Villeneuve’a („Sicario”, „Nowy początek”) doskonale koresponduje z przełomowym dziełem Ridleya Scotta z 1982 roku. Dobrze, że reżyserko nierówny w ostatnich latach Scott ograniczył się do roli producenta i oddał lejce artyście ze świeżym spojrzeniem na kino. Villeneuve miał zadanie tak trudne jak J.J Abrams, przejmujący po Lucasie pałeczkę w świecie „Star Wars”. Poradził sobie równie dobrze.
Nowy „Blade Runner” jest podobnie wizjonerski jak film Scotta, choć Kanadyjczyk nadaje mu swojego autorskiego sznytu. Kilka rozwiązań wizualnych zupełnie rozkłada na łopatki. Zagubione w mroku Las Vegas z tańczącymi cyfrowymi wersjami Elvisa i Sinatry czy wirtualne żeńskie androidy, które mogą być zarówno konserwatywną żoną jak i wyuzdaną kocicą nadają filmowi przepysznej ironii. Villeneuve nie naśladuje specyficznej mieszanki kina noir zatopionego w neonie i industrializmie z „Metropolis”.
Jego Los Angeles jest równie ponure, ale ukryte za ciągłą mgłą. Skąpane w rozpływającym się śniegu. To błotnista kraina rządzona przez korporacje, które przyznały sobie prawo do bycia Bogiem. Produkują kolejne wersje androidów, które szukają swojego miejsca na ziemi. One chcą żyć, czuć i kochać. Mają być wyłącznie sługami, o których śmierci decydują ludzie. Z przeszczepionymi wspomnieniami, fałszywymi życiorysami są niewolnikami. Inaczej ostatnią rzeczą, jaką zobaczą to lufa pistoletu łowcy androidów. Tyle, że łowcy to już nie ludzie, ale nowe wersje robotów.
„Blade Runner” jest wyjątkowym filmem si-fi. Zamiast kina akcji, eksploatacji kolejnych popisów współczesnej techniki filmowej, dostajemy długą ( grubo ponad dwie godziny!) i kontemplacyjną opowieść o transhumaniźmie. Czy roboty mają duszę? Czy zgodnie z kartezjańskim „Cogito ergo sum” skoro myślą i czują, to są? Kino ostatnio chętnie podejmuje ten temat. Ridley Scott eksploatował go w „Prometeuszu” i nowej części „Obcego”. Genetycznie ulepszone przez ludzi małpy w nowej trylogii „Planety małp” nie tylko fizycznie i intelektualnie prześcignęły człowieka, ale stworzyły własną mitologię, a nawet szukały ofiary religijnej. W „Blade Runnerze” stworzeni ( ale nie zrodzeni) przez ludzi szukają nowego początku.
Nie jest nowy scenariusz oparty już na książce Philipa K. Dicka, ale dotyka równie egzystencjalnych pytań. Ryan Gosling swoją umęczoną twarzą ( to jednak inne umęczenie niż u groteskowego Nicolasa Cage’a) wypełnia wewnętrzne rozdarcie. Nie wchodzi w zeszłoroczne garnitury Harrisona Forda, co zresztą przy dzisiejszej reaktywacji starego, dobrego Deckarda byłoby żałosne.
Więcej w „Blade Runnerze” jest metafizyki, niedopowiedzeń i narracyjnych półcieni niż typowej akcji z kina si-fi. Scenariusz Hamptona Fanchera (autor oryginału) i Michaela Greena nie zostaje przykryty bombastycznym efekciarstwem made in Hollywood, co samo w sobie jest już powodem by celebrować to dzieło. Ten film jest dziełem. Pełnym i niemal równym kultowemu oryginałowi.
5/6
„Blade Runner 1949”, reż: Denis Villeneuve, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/361219-blade-runner-2049-arcydzielo-nie-ale-naprawde-swietny-powrot-klasyki-recenzja