Jaka książka historyczna może się ukazać w Polsce „na okrągłą rocznicę” jesienią 2017 roku? No jasne, coś o „końcu Października”. Napiszą jeszcze raz o Gomułce, o puławianach, i znajdą nieznanego dotąd uczestnika demonstracji w obronie „Po Prostu”, który opowie, jak ich pałowali. Nuda!
Na szczęście nie. Jerzy Kochanowski, wykorzystując zainteresowanie wydawców rocznicą, napisał książkę zaskakującą: portret przemian społecznych, gospodarczych i obyczajowych, dokonujących się na pozór „obok” oficjalnej odwilży i, jak wówczas mawiano ze wzruszeniem, „polskiej Rewolucji Październikowej”, które okazały się trwalsze niż taktyczny flirt kadr PZPR z robotnikami, studentami, ba, Kościołem, i które stworzyły fundament polskiej nowoczesności na następnych 35 lat, do momentu odzyskania niepodległości i prawdziwego (co nie znaczy, że bezproblemowego) „otwarcia na Zachód”.
„Rewolucja międzypaździernikowa” to opowieść napisana z lekkością reportażu, co może spowodować dąsy akademików. Nie zabrakło w niej fragmentów listów, relacji ówczesnej prasy, nasłuchów RWE, pilnie monitorującej polskie rozgłośnie, dzięki czemu czytamy, jak wyglądał pierwszy strip-tease w podziemiach Pałacu Kultury, o wymarzonym samochodzie osobowym, o płytkach PCV i narodzinach przemysłu chemicznego, pierwocinach telewizji, tęsknocie za Zachodem, tułaczce skazanych na anatemę aparatczyków i wędrówce paryskiej „Kultury” do bibliotek w kraju. A zarazem książka ta pozwala zadać poważniejsze pytania o „czas Października”, dostrzec różne nieoczywistości.
Najważniejsze jest może ukazanie rozległości „skrzydeł” ówczesnej sceny społecznej. Z jednej strony Jerzy Kochanowski świetnie ukazał, że „rewolucja międzypaździernikowa” była czasem, kiedy usiłowała w Warszawie dojść do głosu autentyczna radykalna lewica. Po eksperymentującym z „salonowym bolszewizmem” Dwudziestoleciu, a potem po dekadach terroru, sterowania życiem publicznym i brutalnego narzucania wzorów, po raz pierwszy wśród części dwudziestolatków pojawiła się fascynacja całym pakietem postępowych idei, która nie była wymuszona przez konformizm, nie była przejawem mimikry. Ten żar, płytki, ale autentyczny, po części został zduszony (Rewolucyjny Związek Młodzieży wcielono do ZMS już w styczniu 1957), po części tlił się jeszcze wśród „walterowców” – ale był to na długie lata ostatni przejaw zbiorowej fascynacji marksizmem, szerzej - lewicowym radykalizmem.
Z drugiej strony – robi wrażenie trwałość przedwojennych lub tuż powojennych wartości i hierarchii: w październiku 1956, jak pisze Kochanowski, „w Zakopanem rewolucyjna >Grupa 40< pod wodzą mającego jeszcze akowską przeszłość Wojciecha Niedziałka doprowadziła do spontanicznego rozwiązania miejscowego ZMP (…), powołania komisji rehabilitacyjnej oraz zmiany I sekretarza KM PZPR”, a na małopolskiej prowincji na imieniny proboszczów jesienią 1955 zapraszani byli „przewodniczący GRM i sekretarz lokalnej organizacji partyjnej” – i poczytywali to sobie za zaszczyt. A skoro tak, to kto kontrolował, zwłaszcza na prowincji, ”polską rewolucję” – dwudziestolatki zafascynowane ideą „Wielkiego Października”, czy AK-owcy, przedwojenne nauczycielki i duchowni, którzy zdołali przetrwać?
Więcej o „Rewolucji międzypaździernikowej” (Znak) oraz o świetnej, niewesołej diagnozie jednej z najważniejszych instytucji naszego świata pióra Billa Readingsa („Uniwersytet w ruinie”, Narodowe Centrum Kultury) – w najnowszym wydaniu tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/358230-bukiety-z-czerwonych-gozdzikow