Irysy, mlecze, nasturcje i pelargonie: czy czwarty wieszcz powinien tyle uwagi poświęcać kwiatom, znosić ich naręcza do pracowni, tonąć w pleniącej się zieleni? A jeszcze – wymyślać dla nich nazwy:
Pierwiosnek zwie się u niego fontanką żółtą, szelężnik – księżniczką, krwawnica – warkoczem amarantowym, firletka – gwiazdą różową
-– notował pierwszy botanik UJ, Władysław Szafer. I lepiej może, że często brodził po Błoniach w poszukiwaniu firletek i szelężnika, bo kiedy wymyślał ludziom, bywało gorzej: „Św. Krzyż strasznie zeszpecony, okropnie zbrutalizowany, zniszczone wszystko, co godne było szacunku i hołdu, psia łapa przelizała wszystko i koci język wszystko opluł” – podsumował w liście do Rydla wykonanie zaprojektowanych przez siebie polichromii w kościele św. Krzyża.
Wyspiański pozostaje niejednorodny. Był do bólu, do granic śmieszności młodopolski w swoim stylu, pasjach, demonstrowanej „woli mocy”, chorobie, małżeństwie, ba, śmierci – a zarazem stanowił zaprzeczenie „bohemy” w żelaznej dyscyplinie, którą sobie narzucił, w szerokości horyzontów, w skali poszukiwań, w opanowaniu, które nie opuszczało go niemal na chwilę: rzekłbyś, brytyjski gentleman o rudej brodzie i chłodnych, jasnych oczach.
Dziś mało rozpoznawalny jest nawet tytuł „czwartego wieszcza”, o który spierali się wyznawcy Wyspiańskiego i Norwida. Ale dorobek Stanisława pozostał żywy, bolesny, obecny, wygrywając o długość z dziełami krakowskiej cyganerii, które odzywają się dziś w antologiach i jasełkach. My zaś, niezależnie od cennej inicjatywy Narodowego Czytania „Wesela”, na co dzień żyjemy wśród osób tamtych dramatów: Chłopa, Księdza, Ateny i Hekate spierających się o kształt zwycięstwa w alejkach prowadzących do Belwederu.
Monika Śliwińska napisała biografię Wyspiańskiego gęstą od faktów, pisaną w tempie reportażu: fragmenty listów, relacji, wspomnień zderzane są ze sobą niczym w materiałach śledztwa, konsekwentnie używany czas teraźniejszy umacnia wrażenie naoczności. Plastycznie i mocno przywołane zostały wcale niepoetyckie realia tamtego czasu, aż po opis pierwszych stadiów kiły, na którą umierał Wyspiański: „Po dziewięciu dniach od zakażenia może wystąpić wysypka, symetryczne plamki barwy jasnoróżowej albo różowo-miedzianej: nie swędzą, po pewnym czasie ustępują samoistnie”.
Prowadząc swoją opowieść jak strateg, wśród dykteryjek nie straciła Śliwińska z pola widzenia kwestii najważniejszej: że życie Wyspiańskiego przez ostatnich jedenaście lat, od postawionej jesienią 1896 roku diagnozy, było, by pojechać klasykiem, życiem-ku-śmierci. Jodoform, bizmut, kąpiele w Rymanowie nic nie dadzą: Wyspiański wie o tym, i książka podzielona na trzy części („Barwa”, „Światło”, „Mrok”) jest przede wszystkim relacją, jak przeżył ten czas. Obietnicę odpowiedzi na to pytanie znajdziemy już na okładce, w rysach autoportretu naszkicowanego na miesiąc przed śmiercią: ecce homo, z mokrym kosmykiem włosów i ślepą źrenicą.
Więcej o biografii pióra Moniki Śliwińskiej („Wyspiański. Dopóki starczy życia”, Iskry) oraz o reportażu Mateusza Marczewskiego „Koliste jeziora Białorusi”, świetnie ukazującym dramat naszych wschodnich sąsiadów usiłujących dokopać się, dosłownie i w przenośni, do własnej historii (Wydawnictwo Czarne) – w najnowszym numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/357437-irysy-mlecze-czy-czwarty-wieszcz-powinien-tyle-uwagi-poswiecac-kwiatom