Dwa tygodnie temu zastanawiałem się w felietonie, o co chodzi Davidowi Lynchowi w nowym „Twin Peaks”. A tu serial skończył się po 18 odcinkach, Marek Horodniczy twierdzi, że to pożegnanie 71-letniego Lyncha z kinem. A siła przywiązania wielu ludzi, których cenię (Horodniczy, Michał Oleszczyk, Łukasz Adamski) do tytułu jest zastanawiająca. Moja też, choć w tym przypadku podszyta sceptycyzmem, momentami irytacją, parę razy nawet znudzeniem.
To zupełnie nie jest pierwsze „Twin Peaks”. Tam w miarę spójna, choć skręcająca ku magicznym klimatom historia, skoncentrowana na małej społeczności, do której przybywają, w następstwie zabójstwa nastolatki Laury Palmer, agenci FBI. I dyscyplina pilnowana przez producentów, innych reżyserów, wymuszona przez próby ukomercyjnienia serialu.
Tu ginący w dygresjach i tajemniczych odlotach, jak gdyby sen o dwóch agentach Cooperach: tym prawdziwym, który po 25 latach wraca na świat z Czarnej Chaty, i tym złym, „podstawionym”. Skaczemy po Ameryce, a tak naprawdę po czasach i przestrzeniach.
Tam cała galeria ale jednak bohaterów. Tu tak wiele postaci, czasem pojawiających się na moment, że nie umiemy się ich doliczyć. A Dale Cooper już nie tylko podwojony, ale potrojony (bo jest jeszcze jego sobowtór Dougie Jones z Las Vegas). Tam magia miejsca pośród mrocznych lasów stanu Waszyngton. Tu magia, ale czego? Świata? Kosmosu?
Z rozbawieniem czytam falę recenzji, w których usiłuje się dociekać sensu. Internetowy krytyk ogłasza, że „Lynch jest geniuszem, więc w jego świecie nic nie dzieje się przypadkiem”. Naprawdę?
To może wyjaśni mi recenzent, kogo szuka przez kilka odcinków postarzała Audrey Horn (dawna piękność Sherilyn Fenn)? Albo dlaczego zaginiony agent Jeffries (David Bowie) ma postać czajnika? Dokąd przechodzi się przez pokój hotelu Great Northern? A dlaczego do ciała majora Briggsa (nie żyjącego od lat, a jednak zabitego wczoraj) przyszyto głowę współczesnej kobiety? Takich pytań są setki. Pewne wątki można przeoczyć, bo przerywane, wracają dopiero po paru odcinkach. Ale inne są porzucane, definitywnie.
Chyba tej wiary w sens nie warto mieć za wiele. Tak jak była niepotrzebna w „Zaginionej autostradzie”, w „Mullholand Drive”, gdzie ludzie znikali, albo zmieniali się w innych ludzi (tu jest tak samo). Spoileruję, to trudno, ale nie oczekujcie wyjaśnienia żadnej z tajemnic. Na koniec mamy sugestię, że rozdzieliły się czasy i rzeczywistości. No i co? I nic. Jestem przekonany, że Lynch odpowiedzi nie zna, bo po co?
Krytyk „Gazety Wyborczej” stwierdził z kolei, że Lynch podarował nam sugestywny obraz Ameryki. Pewnie tak, w migawkach i strzępach, czasem tak upiornie smakowitych jak strzelanina między parą morderców czatujących na jedno z wcieleń Coopera, granych przez Tima Rotha i Jennifer Jason Lee (gwiazdy grywają tu zwykle epizody), i przypadkowym przechodniem. Albo w widmowych, kończących każdy odcinek scenach z knajpy (knajp) z widmowymi muzykami i widmową publiką, ileż tam drobnych scenek. Albo we wnętrzach kasyna braci Mitchum w Las Vegas. Rzecz w tym, że tak jak nie jest celem Lyncha dokończenie historii, tak wszelkie obserwacje są przy okazji. Dorzucane nonszalancko, a może służące zmyłce.
A po co pisał sztuki Witkacy? On sam twierdził, że dla manifestacji czystej formy, a po latach doszukujemy się w nich proroctw dotyczących ducha epoki. Po części nawet zgodnie z prawdą. Przy czym Lynch jest jeszcze bardziej nie zobowiązany do niczego.
Walka dobra ze złem? Dwoistość ludzkiej natury? Wiara w przeznaczenie, które doprowadzi chłopca z zieloną rękawicą z Londynu do odległego Twin Peaks, i które każe się spełniać niejasnym przepowiedniom martwego majora Briggsa. No i jest jeszcze wiecznie obecne okrucieństwo Ameryki? Ależ czemu nie. Albo i co innego.
Horodniczy zauważa rozmaite przesłania, na przykład fascynację, a może i apoteozę starości (umierająca Kobieta z Pieńkiem - aktorka Catherine Coulson naprawdę zmarła). Ale to charakterystyczne, mówi o nich nieśmiało i niejasno. Bo są to przesłania na poziomie odczuć, a nie myśli, wsparte nieokiełznaną plastyczną wyobraźnią. A obok osobne popisy czarnego humoru, rzadsze niż w starym serialu, ale przecież Braci Mitchum, operetkowych gangsterów (James Belushi, Robert Knepper), prędko się nie zapomni.
Mam trzy pretensje, a może „pretensje”. Po pierwsze, rekordy zabawy przemocą, zabijaniem. Lynch zwykle bawi się ludzkim cierpieniem, już pierwsze sceny pierwszego Twin Peaks były pełne tej dziwnej ni to celebracji serio ni drwiny. Ale tu wiele scen nakręcono tylko po to, aby ktoś ginął i to w możliwe widowiskowy sposób. I to wszystko tuż obok wyrafinowanych żartów z głupich dialogów, z ludzkiego zażenowania życiowymi sytuacjami, z panienki towarzyszącej braciom Mitchum. Życie i śmierć się obejmują. Ale nie za dużo tego poniewierania ludźmi?
Po drugie, okrutny żart wyrządzany samemu miasteczku, pokazywanemu zbyt rzadko. Ci bohaterowie, których tak lubiliśmy, są skazani na demonstrowanie przez chwilę strzępków własnych losów. Nieobjaśnionych, nierozplątanych, potraktowanych byle jak. To w jakiejś mierze dotyczy też sympatycznych aktorów, których polubiliśmy razem z postaciami. Kimmy Robertson (Lucy), Henry Goaz (zastępca szeryfa Andy), Michael Horse (zastępca szeryfa Hawk), Dana Ashbrook (Bobby Briggs), Madchen Amick (Shelly), James Marshall (James Harley) i inni. Pojawiają się i znikają. Jak zbiorowe widmo tamtego Twin Peaks.
Niektórzy sami nie nagrali się wiele przez te 25 lat. A teraz szansa i brak szansy – jeszcze jeden dowcip złośliwego starca Lyncha, który własną postać Gordona Cole’a, głuchego dyrektora z FBI rodem z burleski, rozbudował do granic możliwości.
A przecież powtórzony raz jeszcze taniec posuniętej w latach Audrey Horne, kiedyś uchodzący za symbol seksu, jest wstrząsający. To jedna z najlepszych scen. Urywa się jak wszystko inne.
Jest pretensja trzecia, najbardziej jałowa. Jeden z moich znajomych ekscytował się tym, że w scenie zabicia małego chłopca w wypadku samochodowym jego dusza leciała prosto do nieba. A więc nadzieja! A więc wiara! Zapomniał, że pod koniec odjechanego „Ogniu krocz ze mną” do nieba szybowała sama Laura Palmer. I co? I nic! Sam Lynch mógł z nią polecieć, a my nie dostaliśmy, ja nie dostałem, dzięki temu jednego prawdziwego znaku. Same fałszywe. Zabawa metafizyką.
No ale moje pretensje do Lyncha, że jest okrutny… To jak pretensje do morza, że można się w nim zamoczyć. Kupił sobie immunitet. Czym? Tym, że jest Lynchem? Tym, że oszukuje miliony ludzi, a jednocześnie daje im jakąś prawdę. Prawdę nie do opowiedzenia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/357058-zaremba-przed-telewizorem-cooper-przeciwko-cooperowi