Znajomy z Facebooka rozpętał dyskusję na temat „magicznych Murzynów”, od których się roi w amerykańskim kinie. To postaci nie tylko pozytywne, lecz i niezwykłe – nawet Bóg w komedii „Bruce wszechmogący” ma twarz Morgana Freemana.
Zgodziliśmy się, że ciągle aktualna jest pokusa wynagradzania czarnym mieszkańcom Ameryki autentycznych krzywd. Choć ja zwracałem uwagę, że apogeum owego wynagradzania mamy za sobą. A negatywne, wręcz odrażające postaci o ciemnej skórze (ten sam Freeman jako demoniczny pułkownik w „Łowcy snów” według Stephena Kinga) to miara normalności.
Ale przy okazji przyszła mi do głowy myśl bardziej bluźniercza: czy przypadkiem trochę tak samo nie jest z kobietami. Większość filmów przyjmuje, czasem manifestacyjnie, czasem mimochodem, perspektywę feministyczną. Można by teraz podjąć wielką debatę, ile w tym odzwierciedlenia realnej rzeczywistości, zauważania reliktów przewagi facetów nad słabszymi istotami. A ile instynktownej płciowej politpoprawności, która nie uwzględnia zmian obyczajowych ostatnich dziesięcioleci. Nie podejmuję się oceny skali zjawiska. Po prostu mam wrażenie, że tak jest częściej, niż nie jest. I oto stacja Metro przypomniała film „Za wszelką cenę” Gusa Van Santa. Rekomendowany jako czarna komedia, choć z klasyczną komedią mający niewiele wspólnego, na chwilę zmienia perspektywę. A powstał 22 lata temu.
Nicole Kidman gra w nim (świetnie) osóbkę zakochaną tylko w sobie i próbującą, dosłownie, dążyć po trupach do celu. Ofiarą jest wychowany w tradycyjnej włoskiej rodzinie mąż, który przeszkadza jej w skądinąd urojonej telewizyjnej karierze. Ale także i manipulowany przez nią młodociany kochanek (nie mniej świetny Joaquin Phoenix). Manipulowany również odwołaniem się do stereotypu – ponętna Suzanne nie tylko uwodzi, lecz i gra przed nim rolę ofiary męża.
Van Sant dotyka przemian obyczajowych ostatnich dziesięcioleci, ale nie wypowiada się definitywnie na temat emancypacji kobiet. Historia nie ilustruje społecznej tezy, już bardziej interesuje go mania głównej bohaterki, a w gruncie rzeczy społeczeństwa, na punkcie telewizji (opowieść jest snuta w konwencji talk-show). Wystarczy jednak, że raz jeden sławny reżyser odwraca wektory. Jakby mówił: ileż to razy opowiedziano wam o kobietach krzywdzonych i poniżanych. I to wszystko prawda, ale wyobraźcie sobie sytuację odwrotną. Ona też może się zdarzyć.
To jednak rzadkość. Nawet jeśli kino wychwytuje fenomen współczesnego faceta, któremu skacze się po głowie, żądając bycia równocześnie starodawną podporą rodziny i cichym stróżem aspiracji drugiej strony, to okazuje się on współwinny i nie tak bardzo godzien współczucia („American Beauty”). Nawet kiedy dwie panienki pastwią się nad podstarzałym Keanu Reevesem w „Knock knock” – o czym pisałem niedawno – wywołuje się w nas poczucie: dobrze mu tak. Za romanse, za niewierność. Za krzywdy. Może nie tych sadystycznych panienek, ale płci pięknej.
Dlaczego Van Sant, człowiek o poglądach postępowych, spróbował inaczej? Może wygrała w nim po prostu dusza bacznego obserwatora rzeczywistości. A może – piszę to pół żartem, ale pół serio – jako gej okazał się mniej uzależniony od pań. Bez poczucia, że musi im cały czas coś wynagradzać, za coś przebłagiwać. Może…
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/353870-zaremba-przed-telewizorem-o-zlej-kobiecie