Kiedy niedawno debatowałem ze znajomym nad pytaniem, dlaczego teatr tak często zjada własny ogon, a kino jakoś się trzyma, on zauważył oczywistą oczywistość: bo kino musi ciągle, choćby z powodów komercyjnych, opowiadać ciekawe historie.
I oto przygoda potwierdzająca, skądinąd po raz nie wiem który, tę prawidłowość. Zerknąłem na film „Czarny motyl” na HBO. Niby po co? Takich „użytkowych” kryminałów opartych na prostych założeniach są setki. Reżyser Brian Goodman to drugoplanowy aktor, ma na swoim koncie ledwie dwa filmy.
Pociągające było to, że filmowy kanał, bez reklam w środku, oferował nam najświeższą bułeczkę, produkcję z tego roku. No i obsada. Antonio Banderas ładnie się zestarzał i aktorsko wyklarował. Twarz Jonathana Rhysa Meyersa ma w sobie coś magnetycznego, może być elementem klimatu grozy. A on pomimo roli Henryka VIII w „Dynastii Tudorów” wciąż czeka na ofertę życia.
Nie spoilerując, zajawię początek. Na amerykańskiej prowincji mieszka wypalony pisarz (Banderas). W tej okolicy grasuje seryjny morderca kobiet. Pewnego dnia na skutek incydentu pisarz zabiera do swojego domku wędrowca (Rhys Meyers). Recepta na szorstką przyjaźń? Nie, na grę. Włóczęga coraz wyraźniej terroryzuje starszego mężczyznę. I próbuje go zmusić do… napisania powieści o nich obu.
Wszystko już było – i zderzenia osobowości oparte na nasilającej się przemocy. I wątek literatury jako tworzywa („Misery” i dziesiątki innych). Od początku byłem pełen podziwu dla sposobu, w jaki to kręcono, zwracając naszą uwagę na detale, podprowadzając widza, ale też go myląc zgodnie z zasadą Czechowowskiej strzelby wiszącej na ścianie, która wystrzeli w ostatnim akcie (albo i nie). Ale samo założenie zdawało się prowadzić do zbyt oczywistego finału.
No tak, ale potem mamy jedną przewrotkę akcji zupełnie zmieniającą relację między postaciami. Potem jeszcze jedną, nawet śmielszą. Nagle czujemy się jak na mknącej karuzeli, choć nadal wszystko rozgrywa się na kilkuset metrach i głównie między dwoma facetami. Siłą dodatkową jest aktorstwo. To nieprawda, że w takich niby prostych filmach może zagrać z równym skutkiem każdy. Bo jest coś nieuchwytnego: charyzma. Ale doskonały okazał się przede wszystkim scenariusz Justina Stanleya i Marca Frydmana.
Oszołomieni, potem zaczynamy grzebać. Czy wszystko się tu zgadza? Czy założenia intrygi nie były zbyt naciągnięte, nieprawdopodobne? Na tym polega magia kina, że w dobrych filmach można to skutecznie zamaskować. W kiepskich szczeliny widać od razu. Ale dla niedowiarków autorzy scenariusza oferują jeszcze trzecią przewrotkę, biorącą wszystko w nawias. Ona mnie w pierwszej chwili rozczarowała, a potem… Pojąłem, że nawet nawias nie jest oczywisty. Nie wiemy, co się zdarzyło, a co nie. A podobno kino robi się dla mas.
Dopóki powstają takie filmy, jest nadzieja. Moją uwagę zwraca jeszcze jedno. Często takie mordercze pojedynki prowadzą do wpadania w mocno cyniczne tony. Owe wszystkie „Dzikie żądze” i „Dzikie żądze 3” żywią się taką konwencją. Tu przewrotny jest nawet tytuł, odwołujący się do scenariuszowego szczegółu. Ale zbrodnia pozostaje zbrodnią i przynajmniej powinna zostać ukarana. Nie mamy relatywizmu, który z wiekiem drażni mnie coraz bardziej. Choć mamy inteligentną łamigłówkę.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/351981-zaremba-przed-telewizorem-banderas-osaczony
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.