Zaskakująca premiera w czasie, kiedy większość teatrów się zamknęła. W Kamienicy Emiliana Kamińskiego w ostatni piątek feta, hostesy, wino w kuluarach i gwiazdy na widowni. Zagrali dla nich, i dla takich zwykłych ludzi jak ja, „Dzień świra”.
Ale wystawienie „Dnia świra” to coś więcej niż okazja do spędu celebrytów. Sam pomysł uteatralnienia sławnego filmu sprzed 15 lat wydaje się karkołomny. A jeśli powiem, że przerobiono go na operę…. No może musical, bo śpiewają jedynie półoperowymi głosami, ale jednak operę bo śpiewają prawie wszystko, dialogów mówionych jest mało. Przedsięwzięcie autoryzował jednak sam mistrz Marek Koterski. To on napisał libretto i on pojawił się na widowni, a podczas finałowych owacji - na scenie.
Zacznę od filmu. Bez wątpienia był wydarzeniem. Chwalonym przez bardzo różne postaci – od lewicy do prawicy, fetowanym w Gdyni. Jedni widzieli w nim wynaturzony obraz Polski autorstwa rozmiłowanego w wulgaryzmach nihilisty. Inni – dzieło konserwatywnego mizantropa bijącego w poprawność polityczną, łącznie z zakazem obrażania kobiet. A zarazem utrafił w czuły punkt wielu ludzi. Choć nie przełomowo odkrywczy, raczej zbierający znane już doświadczenia, wydał się czułym rejestratorem naszych traum codziennych.
Adaś Miauczyński, znany już z kilku wcześniejszych obrazów Koterskiego (nie wszystkie lubię jednakowo), z jednej strony zderzając się z rzeczywistością, opowiada nam rodzaj przypowieści o brutalności świata, gdzie poniżają cię lekarze, nękają reklamy w telewizji, a chamstwo wdziera się w życie inteligenta z bloku psimi odchodami na trawniku i porannym warkotem pneumatycznego młota. Ale w szerszym sensie także traktowaniem tego inteligenta przez władzę i popkulturę. Zarazem ten inteligent nie jest wcale niewinny. To antypatyczny nie kochający nikogo, choć straumatyzowany egoista.
Ktoś spytał mnie przy okazji mojej pierwszej notki o tej premierze, czy „Dzień świra” to przegląd męskich lęków. Na pewno nie mężczyzny typowego, większość z nich nie mieszka samotnie, nie cierpi na nerwicę natręctw i nie ogłasza, że jedyną istotą, jaką kocha, jest jego niemądry syn. Ale możliwe, że dopiero przy takiej karykaturze te lęki mocniej widać. Przy czym Koterski nie tylko nie oszczędził kobiet w dobie „równouprawnienia”, ale okazał owemu koszmarnemu mężczyźnie sporo solidarności. Tak samo jak zaszczutemu inteligentowi. A to jedna i ta sama osoba – Adaś Miauczyński.
Tak mocno poniżyć swego bohatera i zarazem tak go bronić – to potrafi tylko mądry artysta. Trudno ten film polubić, a zarazem bardzo nas z sobą wiąże – słownymi gagami i paradoksalnymi scenami. Ja oglądałem go po wielekroć, więc dość wierna, choć ze skrótami, wersja śpiewana była dla mnie trochę streszczeniem. Na ogół pamiętałem, jakie słowa padną za chwilę. Nie padły najbardziej ulubione: „w ryj dać, mogę dać”. A równocześnie ta inscenizacja to świetna robota teatralna. Opera budzi skojarzenia ze sztucznością. Tu fakt wyśpiewywania najdziwaczniejszych i najbardziej wstydliwych emocji nie razi, a przykuwa uwagę i to przez cały czas. Muzyka Hadriana Filipa Tabęckiego, trudna do zakwalifikowania gatunkowego, jest świetnym przewodnikiem po zdarzeniach, niepokojąca, groteskowa niczym melodie Nino Roty w filmach Felliniego. Maciej Miecznikowski, aktor, śpiewak, piosenkarz, jest cały czas na scenie w roli Adasia. Śpiewa i równocześnie opowiada. Robi to znakomicie.
Jest w tej opowieści coś z ducha kabaretu, ale tego najbardziej ambitnego, sięgającego po nasze lęki i wstydliwie skrywane cechy. Oczywiście nie mamy tu opowieści realistycznej, kolejne scenki to skróty, czasem korzysta się z ekranu, jak w ostatnim widowisku Mumio, uzupełniając to, czego nie pomieści mała scenka Kamienicy. Umowność, wykreowana przez reżysera Marcina Kołaczkowskiego (oklaski!), jest podkreślana przez fakt, że gra tylko siedmioro aktorów. Ludzie z tak zwanego Kwartetu Rampa: Joanna Pałucka, Anna Ścigalska, Stefan Każuro, Grzegorz Kucias występują w wielu rolach, można by rzec inscenizują na poczekaniu kolejne zagrożenia i koszmary w życiu bohatera. Robią to świetnie.
Miałem wątpliwości, czy ktoś, kto nie pamięta filmu lub go nie zna, uchwyci każdy niuans. Osoba, która była ze mną na przedstawieniu, przekonywała, że tak. Oczywiście konwencja filmu była nieco inna. Całość groteskowa, nierzeczywista jak z koszmarnego snu, ale szczegóły naturalistyczne. Tu wszystko jest nie całkiem rzeczywiste, bo teatralne. Czasem wynika to nawet z ograniczonych środków. Jadąc pociągiem nad morze, Adaś jest ewidentnie osaczony przez kobiety. Tu mamy dwie kobiety i dwóch facetów, bo to wynika ze składu obsady.
Czas na pozostałe pochwały. Dla wyrazistej Joanny Kołaczkowskiej grającej równocześnie matkę, byłą żonę i wyidealizowaną ukochaną Miauczyńskiego. Oraz dla zjawiskowego Wojciecha Solarza, który ze swoim style rodem z Kabaretu na Koniec Świata, który ja nazywam nowoczesnym chaplinizmem, znakomicie pasuje do tej konwencji. Jest synem Sylwkiem w finale nawet cieplejszym niż syn Koterskiego, który grał tę rolę w filmie u boku Marka Kondrata.
Właśnie finał. Część galowej publiki, chyba zbyt jednoznacznie zakwalifikowała widowisko jako farsę śmiejąc się do końca. Tymczasem kilka scen było naprawdę przejmujących, a finał szczególnie. Owszem, Adaś odtrącający miłość życia ma w sobie coś z Podkolesina z „Ożenku” Nikołaja Gogola, ale to jednak coś więcej niż seria śmiesznych obserwacji. Nie będę przesadzał, ale Koterski coś nam mówi o tragizmie naszej egzystencji. Czy dobrze to rozumiemy?
Groteska, teatralna umowność, na dokładkę opera. A jednak miałem wrażenie, że jestem w teatrze, który chce ze mną rozmawiać. Takim jest cała Kamienica – bez stałego zespołu, w którym Emilian Kamiński dobiera repertuar w sposób przyjazny dla ludzi, co nie znaczy pozbawiony ambicji. Komunikatywność nie musi być grzechem.
Nie wszystkie wymiary Adasiowego ekshibicjonizmu biorą mnie jednakowo. Finałowa modlitwa Polaka aby pognębić sąsiada trochę co innego znaczyła w roku 2002. Teraz wymachiwanie biało-czerwoną flagą może być brane za polityczną doraźność, o czym świadczyły reakcje części publiki. To są moje wątpliwości, ale przecież miałem poczucie teatralnej satysfakcji. Ta podróż do dziwnej, a zarazem bardzo znajomej krainy Koterskiego, dała mi dużo satysfakcji.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/347909-opera-groteska-umownosc-a-jednak-takie-to-znane-takie-bliskie-dzien-swira-w-teatrze-kamienica