Najnowsza odsłona „Piratów z Karaibów” to, po reaktywowaniu filmów osadzonych w Śródziemiu czy w Odległej Galaktyce, kolejna próba reanimacji sprawdzonego blockbustera, z jednej strony nawiązująca do tego co najlepsze w pierwotnych ekranizacjach, z drugiej strony zaś celująca nie tylko w starego, ale i w nowego, młodszego widza. Reklamowana jako ostatnia przygoda Jacka Sparrowa „Zemsta Salazara” przywraca na ekrany znane twarze, jednocześnie dokonując wymiany pokoleniowej aktorów. Są tu żywe trupy, nieporadne czerwone kurtki, po uszy pogrążony w tarapatach Jack Sparrow. Choć produkcja stanowi kontynuację losów bohaterów prezentowaną w poprzednich częściach, dowiadujemy się nieco więcej na temat początków niesławnego pirata.
W przeciwieństwie do poprzedniej przygody, opowiedziana historia nie jest historią Jacka, ale „tylko” historią z jego udziałem. Czy te elementy składające się na koncepcję reżyserską Joachima Rønninga i Espena Sandberga (twórcy wyprawy „Kon-Tiki”) mogą przynieść filmowi sukces? Jest to kwestia dyskusyjna.
Pod względem fabularnym ekranizacja wypada blado. Oto dwadzieścia filmowych lat od czasu pokonania Davy’ego Jonesa powielony zostaje schemat znany z drugiej i trzeciej odsłony przygód pirackich – szukający kontaktu z ojcem Henry Turner (Brenton Thwaites) próbuje znaleźć sposób na uwolnienie aktualnego kapitana Latającego Holendra ze służby na przeklętym okręcie. Dla jednych motyw ten będzie naturalną kontynuacją losów bohaterów, dla innych – w tym dla piszącego te słowa – wyjątkowo nieudanym zabiegiem, wręcz brakiem kreatywności i odgrzewanym kotletem, w końcu też z luką fabularną – wszak „Holender musi mieć kapitana”. Idąc tym tropem, wydaje się że wyłaniający się ze zwiastunów obraz więzi ojca i syna został zatracony w morzu innych wątków, biorąc pod uwagę, że nie jest to jedyna nowa relacja rodzinna zaprezentowana w filmie… Doprawdy mierzi mnie ten schemat wymiany pokoleniowej aktorów za pośrednictwem wymyślania więzów krwi.
Biorąc pod uwagę wcześniejsze filmy, można się było spodziewać epickiego pojedynku, w który zaangażowani byliby Jack Sparrow (Johny Depp), Hector Barbossa (Geoffrey Rush), Will Turner (Orlando Bloom) oraz kolejny zajadły wróg pechowego pirata – tytułowy Salazar (Javier Bardem). Cała czwórka znajduje się w posiadaniu własnych, niepowtarzalnych statków, nie wyłączając stale nabijanego w tej kwestii w butelkę, Jacka Sparrowa. Byłoby to tym bardziej uzasadnione, że w ekranizacji obfitującej w sceny pościgów i bitew trup ścieli się gęsto, a zadaniem załogi „Holendra” było przewożenie zmarłych na tamten świat. Niestety rola samego statku została sprowadzona do cameo. Co uważniejszy widz dostrzeże także inne, niespodziewane gościnne występy.
Zamiast starcia morskich gigantów otrzymujemy wartką, chyba zbyt wartką nawet jak na wzburzony ocean, akcję koncentrującą się na debiutantach serii i pogoni za ich marzeniami, które zbieżne z sobą, muszą oczywiście zaważyć o koniecznym w takich filmach, wątku miłosnym. Z pewnością rola Cariny (Kaya Scodelario) różni się od Elizabeth Swann (na szczęście to nie jej córka, uff…), choć biorąc pod uwagę, że to kolejna silna, niezależna kobieca kreacja, disneyowska poprawność może powoli stawać się irytująca.
Chcąc uniknąć niebezpieczeństwa z rąk szalonych duchów Salazara, młodzi, zdolni, z zabitej dziury na Karaibach, zmuszeni są sprzymierzyć się ze starymi wilkami morskimi. „Kompletowanie drużyny” do odbycia szalonej wyprawy odbywa się w chaotyczny sposób, pełen wyjątkowo naiwnych splotów okoliczności. Oczywiście logika nigdy nie była mocną stroną blockbusterów, nie mniej luki fabularne, w tym niewyjaśnione powroty, czas akcji, w którym aktorzy wcale nie wyglądają na tyle lat, ile winni mieć w świecie przedstawionym, czy właśnie niemający większego sensu finał opowieści i urwane, niewykorzystane i niewyjaśnione wątki, powodują spore rozczarowanie. Nie brakuje scen na siłę splatających losy bohaterów, po których zjednoczeniu zapominamy, dlaczego właściwie dana postać trzecioplanowa czy dana lokacja w ogóle wystąpiła się w filmie i jaką rolę w rozwoju fabuły odegrała? Problem ten dotyczy także postaci ważniejszych, choć patrząc na niektóre z nich wydaje się, że poza tym że są, nie odgrywają żadnej znacznej roli. Po prostu przyzwyczajeni do ich obecności, nie moglibyśmy się bez nich obejść.
Rozczarowanie jest tym większe, im bardziej widz liczył, iż mimo spodziewanych wad samego filmu, postać kapitana Sparrowa byłaby w stanie zrekompensować fabularną miałkość produkcji. Po zapoznaniu się z ostatnią przygód piratów można by zadać sobie pytanie, czy tytułowa zemsta faktycznie musiała się dokonywać? Najsłynniejszy antybohater kina, choć wprowadzony na ekran w wyjątkowo udany, dorównujący pierwszej części sposób, zdaje się być chodzącym nieszczęściem, postacią zdegradowaną do roli ozdoby filmu, maskotki. Zdaje się, że to nad nim, a nie Salazarem czy też Willem Turnerem, ciąży jakowaś morska klątwa. Znany jako niepoprawny szczęściarz i cwaniak wychodzący cało z opresji, jedynie w jednej scenie zdaje się nawiązywać do swej dawnej chwały jako poskramiacz żółwi morskich. Generalnie jednak pozostaje na łasce dominujących na ekranie bohaterów, usuwając się w cień i skrywając swe dawne oblicze za butelkami rumu, których w filmie niemało. Trudno doprawdy uwierzyć, by zabiegiem twórców było celowe przedstawienie upadku „typa spod ciemnej gwiazdy”, który najzwyczajniej w świecie się zestarzał, utracił swój czar, wypadł z branży.
Historia hiszpańskiego pogromcy piratów jest ciekawa, niemniej nie wyeksponowana. O ile dotychczasowi antagoniści Sparrowa mieli dość czasu antenowego, by w więcej niż jednej odsłonie przedstawić motywy swej niechęci czy też rosnącej nienawiści do kapitana Czarnej Perły, Salazar znika z uniwersum w równie szybki i niespodziewany sposób, w jaki został doń wprowadzony. Godnie wpisuje się w fikcyjny świat, przyjmując rolę kolejnego nieśmiertelnego przeciwnika.
Koniec końców „Zemsta Salazara” stanowi niezbędne zwieńczenie historii Jacka Sparrowa i jego dawnych kompanów, choć można by pokusić się o stwierdzenie, że opowieść zatoczyła koło i przyprowadziła nas w to samo miejsce co finał pierwszej odsłony. Wobec mody na przeciąganie serii i tworzenie kolejnych trylogii kasowych filmów hollywoodzkich, życzyłbym sobie, by sensowne zakończenie, na jakie zdobył się Disney, zamknęło definitywnie ten rozdział. Piąta część „Piratów z Karaibów” to lekka rozrywka z kategorii filmowych odmóżdżaczy. Dla tych, którzy rozpoczęli swoją przygodę w Porcie Royal, nie będzie to nic innego jak krzywe odbicie sympatycznego wspomnienia.
3,5/6
„Piraci z Karaibów. Zemsta Salazara”, reż: Joachim Rønning i Espen Sandberg, dystr: Disney
Grzegorz Szymborski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/341731-piraci-z-karaibow-zemsta-salazara-malkontenci-glosu-nie-maja-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.