Pisanie recenzji filmu Terrence’a Malicka jest szalenie trudne. Kino czołowego metafizyka pracującego w Hollywood odbiera się wyłącznie intuicyjnie. To kino na tyle hermetyczne, że można je pokochać albo znienawidzić. Nie ma nic pomiędzy.
„Song to song” większość krytyków chlasta piórem. Do mnie kolejna wizja ekscentrycznego Malicka trafiła. Choć nie uważam by miał ten film głębie i poziom „Drzewa życia” czy „Rycerza Pucharów”, to i tak wpisuje się w ciąg intrygujących teologicznych traktatów Malicka, które kiedyś będą przedmiotem badań poważnych teologów.
O czym jest „Song to song”? Nie da się streścić późnych filmów Malicka. Jest to kino nielinearne, poetyckie, wyszeptane. Cząstkowe dialogi mieszają się z narracją z offu. Pieknie skręcona przez mistrza Emmanuela Lubezkiego przyroda ( pisałem w recenzji poprzedniego filmu, że Malick to wybitny teolog przyrody) łamie narracje, nieraz tworząc oddzielną opowieść. W „Rycerzu Pucharów” Malick obnażył nicość świata filmu. Teraz bierze się za przemysł muzyczny z Teksasu.
Ten film to subtelna przypowieść o samozwańczych królach życia. Kłamstwo, zdrada i życiowy teatr mieszają się z romansem dwójki naiwniaków ( Ryan Gosling, Rooney Mara) wierzących w możliwość czystej drogi kariery w showbiznesie. Na swojej drodze spotykają producenta muzycznego (Michael Fassenbender), który jest ucieleśnieniem skrajnego hedonizmu i nihilizmu. Malick jest bezwzględny dla celebrytyzmu. Grają u niego najwięksi aktorzy ( tutaj w epizodach Cate Blanchett, Holy Hunter, Val Kilmer i Natalie Portman), a nie ma oporów by wycinać z ostatecznego montażu najsławniejszych. W „Song to song” wycięty został Christian Bale i Benicio del Toro. Malickowi chodzi o coś więcej niż komercyjne kino. On jest kaznodzieją. Chce nawracać.
Jim Caviezel, który grał w arcydziele Malicka „Cienka czerwona linia” powiedział mi w wywiadzie, że ,gdyby Jan Paweł II był reżyserem, to robiłby filmy jak Malick. Wojtyła byłby z pewnością dobitniejszy i dosłowniejszy. Malick unika szufladki „kino religijne”, a robi jednak filmy ma wskroś przepojone chrystusowym duchem. Fassenbender gra prawdziwie demoniczną postać. „Jestem królem”- krzyczy. I kusi. Kłamie, zwodzi i nienawidzi. Obiecuje złote góry, po czym każe spłacić dług. Upadla duszę, która łaknie oczyszczenia. „Nie wiedziałam, że mam duszę. Wstydziłam się tego określenia”- mówi jego ofiara.
W „Song to song” nie pada słowo Bóg. Uważny widz dojrzy jednak całą masę chrześcijańskich symboli. Jest wszechobecna woda, która nie służy jednak do chrztu. Jest wiecznie zachmurzone niebo, przez które promyk ledwie się przebija. Przez dwie krótkie chwilę widać podobiznę Maryi. W ułamku sekundy pojawia się też cierń. Religijna symbolika jak w „11 minutach” Skolimowskiego jest ledwie dostrzegalna. Naznacza jednak całościowo opowieść.
Zresztą w kulminacyjnym momencie słyszymy Zdrowaś Mario odmawiane po polsku. W rytm „Angelusa” Wojciecha Kilara diabeł wije się po ziemi, świadom, że jego kuszenie już nie działa.
Jest to kino niszowe. Bardzo trudne w odbiorze. Jak raz dacie się jednak porwać Malickowi, to będziecie wracać do jego kościoła. Gwarantuję.
5/6
„Song to song”, reż: Terrence Malick, dystr: Forum Film Poland
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/340551-song-to-song-kolejna-zdumiewajaca-wizja-ekscentrycznego-kaznodziei-malicka-recenzja