Publikujemy kolejny fragment nowej książki Piotra Zaremby „Zgliszcza. Opowieści Pojałtańskie” i jednocześnie zapraszamy na dzisiejszą premierę powieści, która odbędzie się w Muzeum Powstania Warszawskiego.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: PIERWSZY FRAGMENT POWIEŚCI.
Z opisu wydawcy:
Akcja powieści dzieje się w latach 1945-1956. Opowiada o próbie uprawiania polityki na cmentarzu, jakim stała się powojenna Polska. Polityki zmierzającej do powstrzymania rozrostu hydry, jaką był komunizm.
Wydarzenia obserwujemy z perspektywy Stanisława Mikołajczyka, który podjął ryzykowny eksperyment, próbując ograć komunistów metodami parlamentarnymi, ale też z perspektywy żołnierzy wyklętych czy zwykłych ludzi imających się rozmaitych metod i dróg, aby uczynić nasz kraj normalnym i wolnym. Większość bohaterów to postaci autentyczne, obok nich pojawiają się postaci fikcyjne, które jednak często też miały swoje historyczne pierwowzory.
Ta książka to także zarysowana wyrazistymi kreskami panorama ówczesnego społeczeństwa z jego nieprostymi dylematami i wyborami. I hołd złożony Polakom upadającym, cofającym się, ponoszącym klęski, ale usiłującym zachować w strasznych czasach swobodę decyzji i człowieczeństwo.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Dedykuję swoją powieść Janowi Olszewskiemu. Jest poniekąd jednym z jej bohaterów
18 grudnia 1946, środa
— Z duchem, kochany, z duchem, przecieżem na kolację umówiona we Wrocławiu — dudniła Anna Gadzalanka. Samochód, zamiast przyspieszać, ustawicznie zwalniał. Jeszcze chwila i całkiem staną na środku ośnieżonej pustej przestrzeni. Co to są, do cholery, za strony?
Do tej pory było nawet sympatycznie. Posłanka opowiadała szoferowi o swoich uczennicach i o tym, że najłatwiej było wyprowadzić dziewuchę na dobrą drogę szyciem.
— To mądrość babek naszych, będziesz ślipki wścibiała w te szwy, w te ściegi, a myśli złych się wyzbędziesz — gadała, choć nie była pewna, czy siedzi przed nią najlepszy rozmówca.
Przyjechała poprzedniego dnia do Bolesławca, historycznego miasteczka z pięknym ryneczkiem, stolicy okręgu wyborczego. Nocowała u szkolnego inspektora, prezesa powiatowego PSL, który figurował też na liście do Sejmu — była na niej i ona. Wszystko w rozsypce, lokal partyjny świecił pustkami, a jednak ktoś zdążył zebrać pod tą listą 260 podpisów, trzeba było tylko zawieźć do komisji. Dziubiński, inspektor, podjął ją i przenocował, tyle że rozmowa przy herbacie się nie kleiła. Kiedy posłanka próbowała wypytać o stan organizacji, bąkał coś półsłówkami. Chłopi bywali mrukliwi. Ale on, pan nauczyciel? W końcu zagadnęła o pedagogiczną metodę w bolesławskich szkołach.
— Pani posłanko, pilnujemy, żeby się za bardzo z Niemcami nie kumali. Rankiem do mieszkania przyszła milicja.
— Oj, wiedziałam, że wy mnie znajdziecie — utyskiwała Gadzalanka prawie wyciągnięta z poniemieckiej pościeli. Ale wylegitymowali, pomarudzili, spisali protokół i zostawili w spokoju.
Wolała, jakże wolała uczyć w ludowym uniwersytecie. W swoim ciężkim futrze, jedynej cennej rzeczy, jaką wyniosła z wojny, chociaż jej nikt nie spalił jak mieszkańców Warszawy, czuła się nie na swoim miejscu. W końcu auto stanęło naprawdę. Zatrąbiło — wyłącznie dla fantazji.
— No i co, nie mogłeś tej dryndy wyrychtować? To już ze dwa kilometerki tylko. Tablicę widzieliśmy jak nic.
Szofer już jej nie słuchał. Wysiadł z samochodu zakutany w palto i nawet nie zaglądał pod maskę, tylko patrzył w kierunku, w którym jechali. Uznał, że wobec tej głupiej baby udawanie niepotrzebne. Gadzalanka zachodziła tymczasem w głowę, dlaczego musi wieźć listę z podpisami z Bolesławca do Zgorzelca, skoro okręg przypisany jest do Bolesławca. Na utrapienie chyba.
Po z górą dziesięciu minutach od Zgorzelca nadciągnął widmowy pojazd, charakterystyczna „cytryna”. Bardzo uprzejmie zatrzymał się mniej więcej na ich wysokości. Nikt inny nie jechał całkiem piękną przestronną szosą.
Gadzalanka, posłanka do KRN, co miała ochronić swoim poselstwem wiezione dokumenty, gramoliła się z samochodu, ciągnąc teczkę.
— Dobrzy ludzie, dobrzy ludzie! — chrypiała. — Może byście zawrócili? Proszę! Będę dźwięczna. — Lubiła takie słowne żarciki.
Ciepło ubrany pan dwornym ruchem zaprosił ją do samochodu, po czym zamiast zawrócić, powiózł prosto do aresztu Urzędu Bezpieczeństwa w Bolesławcu, razem z listą. Kierowca, pozyskany przez samego naczelnika Bartolda, machał za nimi przyjaźnie ręką. Tymczasem siedzieli we dwóch w lokalu Stronnictwa: pan Dziubiński i Piotr Jordan, instruktor stronnictwa z Wrocławia, obaj w paltach, bo tu już w ogóle nie było ogrzewania.
— Panie inspektorze, jacyś ludzie zachodzą do was? — dopytywał się Jordan. Był studentem, miał młodą, miłą twarz, tylko zęby przybrudzone od ciągłego palenia.
— Ja już panu raportowałem całą sytuację. Istotnie składał raport przed takim młokosem. Ludzi w samym mieście rozpędzili zaraz po referendum. Innych z zarządu chyba zawerbowali, chociaż pewności nie miał, trzymał całe stronnictwo on i jego zastępca zatrudniony w miejskim urzędzie. Inspektor miał ciemną cerę i czarne wąsy.
— Ale chłopi z okolicy ochotnie podpisywali. Jak już nie chcieli, mówiłem, że w takim razie nie będzie wyborów i Polska zostanie rosyjska — odezwał się Jordan.
— A pewnie. Tylko że to długo nie potrwa, panie studencie.
— Pan wie, że we Wrocławiu po kawiarniach Niemcy swoje piosenki grają? To gdzie jest ta Polska? — zapytał Jordan.
— A w Lignicy Rokossowski się rozsiadł, po pięć zegarków na każdej ręce nosi, pilnuje nas. Nie mamy Polski, panie studencie — dopowiedział inspektor.
— W sercu najwyżej. Chociaż tu jak w Sodomie, dwóch nas zostało.
— Nie bądź pan zbyt surowy, wielu, co tu przyjechali, ledwie wie, że istniejemy. Jak ma wiedzieć, jak gazet tu nie ma, a plakatu powiesić jednego nie jest się w stanie. Może pan obiad zje? Jest tu jedna gospoda, też Niemcy ją prowadzą.
— Zaczekajmy. Posłanka zadzwonić ma.
Ale do piątej po południu Gadzalanka nie zadzwoniła.
— Biorę listę i sam pojadę — zdecydował Jordan.
— Tylko ja nie jestem taki głupi, żeby ją tu trzymać. Pan idzie ze mną. Może nas nie zauważą.
Szli cichymi uliczkami, kamienice wydawały się niezamieszkane, nieliczne napotkane osoby unikały ich wzroku. Jordan poczuł się w Bolesławcu szczególnie zagubiony. Jeśli go tu zabiją, nikt nie zauważy. Zniknie niczym mała drobinka na obcej, nieprzyjaznej ziemi.
— Jak pan się znalazł na tych ziemiach? — Prezes PSL w Bolesławcu jakby czytał w jego myślach.
— Ojciec zarządza majątkiem państwowym, aż koło Jeleniej Góry. Mnie też było bezpieczniej tu się przenieść — oznajmił Jordan cokolwiek niedbale. Dziubiński więcej nie pytał o polskie losy. Nie była to całkiem prawda. Jordan senior, dobrze wychowany agronom, wykładający przed wojną na SGGW, gdzie studiował Jan Chorąży i jego przyszła żona Hanna, wyjechał w roku 1942 z Warszawy, przyjmując posadę rządcy. Zrobił to między innymi po to, aby zapewnić spokój rodzinie.
Piotr się temu poddał. Porwał więzy łączące go z organizacją, dziewczynę nawet zostawił. Wydawało się, że życie nie zostawiło mu wielkiego wyboru, ale kto wie, co by było, gdyby się uparł. Mógł zostać w mieście, z dziadkiem i babcią. Oni zostali i stracili życie w Powstaniu. W Powstaniu zginęła większość kolegów Piotra, a wreszcie i ciemnowłosa Kazia, która do dziś śniła mu się po nocach. On dostał szansę od życia. I coraz częściej oceniał to jako skończoną nikczemność.
Kiedy po referendum zapisał się do PSL, odżył. A gdy niedawno wezwano go do wrocławskiego UB po tym, jak sam podpisał tamtejszą listę, wiedział, że jest w swoim żywiole. Wysiadywali wiele godzin w dawnym budynku wrocławskiego gestapo i śpiewali pieśni, żeby dodać sobie otuchy. Były warszawskie i były lwowskie, jedni uczyli drugich. Ubecy wygrażali im pięściami, ale ostatecznie nie mogli zamknąć kilkudziesięciu ludzi. A może i mogli, ale tego akurat nie zrobili. Wtedy obudziła się w nim odrobina nadziei — na męczeństwo.
Inspektor oświaty zaprowadził go do własnego domu. Zamiast na górę do mieszkania, zszedł od razu do piwnicy. Po chwili wrócił lekko przyprószony pyłem. Trzymał w dłoni foliowy rulonik.
— Jak się pan postara, zdąży pan na pociąg do Zgorzelca. Tylko niech pan to wsadzi w spodnie czy gdzieś. — Piotr pomyślał, że ten smutny, wolno mówiący człowiek z każdym by się skojarzył, ale nie ze szkolnym inspektorem. Bywali patrzący z góry, dla nich każdy mógł być uczniem.
— Jak pan tu kiedy będzie, proszę zajrzeć. Ale nie wiem, czy się odważę panu pomóc. — Pożegnał go ruchem ręki.
Piotr z kolką w boku dopadł budynku dworca. Oparł się na moment o przybrudzoną ścianę. Było mu teraz gorąco. A po chwili ich zobaczył. Wpadł do poczekalni, zderzył się z dziewczyną, która w podniszczonej kurteczce na misiu i chustce na głowie odchodziła od kasy.
— Proszę, oddaj to pani posłance Chorążynie z PSL-u we Wrocławiu. Ale oddać dzisiaj trzeba, dzisiaj jeszcze, najpóźniej jutro — dyszał jej w twarz. To zdumiewające, jak szybko chwyciła dłonią bez rękawiczki foliowe zawiniątko. Ubek i dwaj milicjanci wpadli do wnętrza, mijając w drzwiach dziewczynę. Jordan docierał właśnie do kasowego okienka.
Skręcił teraz gwałtownie, pośliznął się na kafelkowej posadzce. But prawie zsunął mu się z prawej stopy. Ileż to razy w ciągu ostatnich lat buty zsuwały się z nóg młodym Polakom podczas takich biegów. Ileż razy ceramiczne posadzki odbierały im szansę.
Drzwiami na drugim końcu dworcowej hali wypadł na peron. Słyszał za sobą tupot. Potem rozległo się klaśnięcie strzału. Zatoczył się, ale utrzymał na nogach. Zeskoczył na tory, miał przed sobą krzaki.
Wreszcie Kazia nie będzie patrzyła na niego z wyrzutem. O ile zdoła odciągnąć ich od stacji. Pomimo bólu w prawej nodze. Kula zawadziła tylko, rozerwała nogawkę spodni. Piotr Jordan gnał i gnał, jakby miał na koniec zniknąć w śniegu. Naprawdę stawał się drobinką — dopóki go nie dopadli.
Zaraz go poddadzą, rannego na mrozie, najbardziej bezlitosnej rewizji, a on to wszystko przyjmie: dla Kazi. A listy nie znajdą.
19 grudnia 1946, czwartek
Trudno byłoby jej zaprzeczyć, gdyby ktoś spytał. Czekała na niego. Ale w tym okropnym mieście nikt nie pytał Hanny Chorążyny o jej uczucia.
— Chcesz herbaty, kochana? — Do pokoju opuszczonego przez pana Dębskiego zajrzała sekretarka. Nie wiadomo, czy była zdolna do wysłuchiwania zwierzeń, ale to ostatnia z pracowników sekretariatu, której nie zamknięto. Nawet szemrano, że jej nie zamykają, kiedy robią to nagminnie z innymi. Chorążyna jako jedyna jej wierzyła.
Ale tamta była kobietą jeszcze wyższą od posłanki, o dużym nosie i męskich, energicznych ruchach. Może więc z nią o uczuciach akurat niekoniecznie. Zwłaszcza że tamta sama tak zerkała za Bolkiem.
— Dzwoniłaś do Bolesławca? — Już to wydało jej się bezpieczniejsze. Zresztą nie mogła ulegać prywacie. Ona, BCh-ówka, AK-ówka, jedna z pierwszych kobiet, która prezesowała Społem w mieście takim jak Łowicz.
— Dzwonię co pół godziny. Ty nie widziałaś jeszcze, jak tu jest w takie mrozy. Niespokojnie wyczekując go w tej lodowni, pojęła, że pierwszy raz jej na kimś zależy. Na kimś, kto nie jest zaginionym na wieki Jankiem. Na kimś, kogo świat był inny. Ale jaki właściwie? Ona cały czas o sobie mówiła. On prawie wcale.
Z zaskoczeniem podniosła głowę. W drzwiach stała stara kobieta. Chustka na głowie, lichy paltot, męskie buciory jakby wykręcone na boki.
— Posłanka Chorodyna?
— W czym mogę pomóc?
— To jesteś ty, kochana, ty. Ja Matce Boskiej Ostrobramskiej poprzysięgła, że ci do rąk własnych doręczę.
Babina zaczęła się rozdziewać. Rozpięła paltot, potem gruby, wywatowany kaftan. Kartki były wymięte, z pozaginanymi rogami, ale były.
— A to co takiego?
— To z Bolesławca. Mnie to dziewczyna przywiezła… Ważne to? Lista z podpisami. Ta, po którą pojechała Gadzalanka jeszcze przedwczoraj. Chorążyna pojęła, że wszystko wróciło do punktu wyjścia. Przecież ten obrzydłek Bartold nie może mieć owłosionej dłoni. A może już ją miał — to przecież diabełek z jasełek, Boruta.
Ściskała starą kobietę, nawet płakała. Polska do niej przyszła. Polska miała szorstkie, jakby omszałe policzki.
Nie zaczekała na Bolka. O ósmej wieczór siedziała w autobusie do Lignicy. Zmarznięta obserwowała z samego końca pojazdu głowy ludzi. Nie mieli pojęcia, co się rozgrywało tuż obok nich.
Skoro auto wzięła Gadzalanka, ona pobiegła do niebieskiego tramwaju. Jechali za nią na dworzec autobusowy. Nie zatrzymali jej jednak. Ale w ostateczności mogli z nią zrobić wszystko. Zabić też mogli? A czemuż by nie. Poczuła się zagubioną Hanią z miłego saloniku.
Co mogła sobie powtarzać w tym zimnie, mroku, strachu? Nie miała zielonego pojęcia, i to pomimo pamięci do rymów i tekścików. Wszystko jej się mieszało, koniec recytacyjek. A może to kara za to, że zostawiła w wielkiej, strasznej Warszawie Jasia?
Rogatki Lignicy, kształty budynków zamazanych pośród nieustannie padającego śniegu. Jeszcze chwila i zaspy powstrzymają wszystko. Jeszcze chwila i zacznie się w nie zapadać, wraz z całym światem. Jeszcze chwila i nadzieja umrze.
W głowę wszedł jej nagle wierszyk BCh-owca, którego nauczyła się podczas okupacji.
Jeżeli padnę od zimnej kuli,
Ty mnie nie żałuj, dziewczyno,
I tylko powiedz mojej matuli,
Że polscy chłopi tak giną.
A kiedy zginę od zimnej kuli,
Ty mnie, dziewczyno, nie żałuj.
Ziemia mnie polska miękko utuli.
Ten krzyż na grobie ucałuj.
Ty krzyż ucałuj na moim grobie,
Brzozę mi zasadź płaczącą,
By mi szumiała zawsze o tobie,
Pachniała wiosną kwitnącą.
Nie umiała znaleźć niczego, co by dodało otuchy. Zwłaszcza że stali od dłuższego czasu, jakby to nieznane miasteczko Lignica ich nie wpuszczało. Ale to nie miasteczko, to ludzie w ciężkich wojskowych szynelach. Wsiedli do autobusu, świecili ludziom latarkami w oczy. Wygrali…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/334589-tylko-u-nas-kolejny-fragment-nowej-powiesci-piotra-zaremby-zgliszcza-opowiesci-pojaltanskie-zapraszamy-na-premiere
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.