„London Town” to zmarnowana szansa pokazania istoty punkowego buntu. Więcej jest go w jednej scenie „Trainspotting” podlanej Iggy Popem, niż w całym filmie Derricka Borte. Niemniej jednak miło posłuchać klasyki The Clash i zobaczyć w roli jej frontmana Joe Strummera charyzmatycznego Jonathana Rhys Meyersa.
Nie jest ten film biografią muzyczną choćby „Sid i Nancy” o muzyku Sex Pistols. Postać Strummera pojawia się w tle i jest odnośnikiem do opowieści o 15 letnim Shayu (Daniel Huttlestone). Chłopak mieszka z młodszą siostrą i ciężko pracującym ojcem (Dougray Scott), który jest niespełnionym muzykiem. Opuściła go żona (Natascha McElhone), sklep muzyczny nie przynosi zysków i jedynym środkiem utrzymania jest jazda taksówką. Niestety wypadek powoduje, że jego dzieci przez jakiś czas muszą same poradzić sobie przeciwnościami losu. Shay ma zaś duszę ojca i ciągnie go w stronę muzyki. Od kiedy pierwszy raz usłyszał brudne dźwięki The Clash marzy by stanąć na scenie jak jego idol.
„London Town” wpisuje się w społeczne brytyjskie kino rodem z „Billy Elliota”. Brakuje mu jednak ułamka socjalnej wrażliwości Stephena Daldry’ego nie mówiąc już o Kenie Loachu. Historia chłopaka, który bierze na barki rodzinne obowiązki w czasie choroby ojca była już tyle razy przez kino przewałkowana, że wymaga odrobiny świeżości. Tutaj od początku wiemy jak bajka się skończy.
Ciekawe było wkomponowanie jej w obraz Anglii tuż przed kontrrewolucją gospodarczo-społeczną Margaret Thatcher. Konserwatywna Żelazna Dama, która zmiotła wszechmoc związków zawodowych i ostatecznie uratowała pogrążoną brytyjską gospodarkę jest demonizowana w kinie brytyjskim. Tutaj jej uosobieniem jest surowy brytyjski arystokrata, przeciwko któremu buntuje się córka. Wciąga ona Shaya w świat punkowej sceny muzycznej Londynu przełomu lat 70. i 80. Prędko Shay poznaje swojego nowego idola z The Clash, który literalnie zmienia jego życie.
Szkoda, że ten fascynujący moment w historii angielskiej muzyki jest pokazany tak pobieżnie. Mamy oczywiście zaznaczoną istotę buntu The Clash, który w swoich piosenkach bronił praw pracowniczych, sprzeciwiał się rasizmowi, policji i militaryzmowi. Strummer był związany wówczas z Anti-Nazi League i anarchistyczną kampanią koncertową Rock Against Racism. Nieodłączną częścią tych koncertów były uliczne walki z policją i skinheadami. Niestety nie doświadczymy żadnej przemiany głównego bohatera na tle tych wydarzeń. Nie spojrzymy na nie oczami dorastającego chłopaka, który musi wybrać życie między buntem a wymuszoną wcześniejszą dorosłością. Aż prosiło się o takie ugryzienie tej historii.
Problemem jest też pozbawione pazura pokazanie Londynu początku lat 80. Jedna ulica pełna punków, rozpadający się dom, gdzie ukrywa się matka Shaya i pokracznie połączone archiwalne ujęcia koncertów z filmowymi ujęciami nie wystarczają by zbudować odpowiedniego klimatu tego specyficznego czasu.
Borte raczy nas bajką rozciągniętą miedzy sytuacyjną komedię (nieletni chłopak w przebraniu starszej kobiety wozi klientów po Londynie), muzycznym filmem (solidnie pokazane próby i koncerty The Clash) i społeczne kino o nieumiejętności dorośnięcia do roli rodzica. Żeby chociaż wątki umiał łączyć jak twórcy kultowego słodko-gorzkiego „The full Monty”. Jego film nie ma jednak charakteru. Możliwe, że gdyby film był dłuższy niż 90 minut, udałoby się wygrać wszystkie te wątki. Pozostawiają one spory niedosyt i poczucie zmarnowanej okazji do opowiedzenia czegoś istotnego w rytm znakomitej muzyki legendarnej punkowej kapeli. Dobrze, że chociaż ten film się świetnie… słucha.
3/6
„London Town”, reż: Derrick Borte, dystr: Kino Świat. Premiera VOD 7 kwietnia
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/334582-london-town-billy-elliot-w-swiecie-the-clash-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.