Strasznie trudno dziś pisać o Jacku Kaczmarskim. Kiedy powiedziano już prawie wszystko. Gdy na temat jego twórczości powstają już nie tylko prace magisterskie, ale i doktoraty. A jednak nie mogę przemilczeć tej rocznicy. Gdyby żył – obchodziłby właśnie 60-te urodziny. Niestety na zawsze pozostanie 47 latkiem…
Tylko, co można jeszcze powiedzieć o człowieku, który za życia stał się legendą i który do śmierci musiał się z nią zmagać? Co napisać, żeby nie popaść w banał? Że był głosem pokolenia, buntownikiem, który kruszył mury ale też je stawiał?
Na poezję „przerabiał” wszystko – politykę, zwyczajne rozmowy i anegdoty. Ale przede wszystkim dzieła sztuki. Malarstwa, literatury, filmu. Dodawał do nich swoje emocje i powstawały małe arcydzieła. Jego interpretacje obrazów frapowały mnie szczególnie.
Z klucza Kaczmarskiego odkrywałam Breughla, Boscha, Caravaggia, Malczewskiego, Halsa, Holbeina ale też tak dobrze znanego Matejkę, w którym on odsłaniał tyle nowych znaczeń.
Dziś wystarczy sięgnąć do internetu i wpisać nazwisko malarza, tytuł obrazu. Kiedyś trzeba było szukać po albumach. Za to jaką sprawiało to frajdę! Czasem miałam wrażenie, że poetycka interpretacja Jacka przerasta oryginał. Jak w przypadku utworu „Encore…”. Pierwowzorem jest tu niewielki obrazek rosyjskiego malarza Pawła Fiedotowa. Niby banalna scenka. Młody znudzony człowiek i skaczący przez jego szpadę pies. A jaki niesamowity powstał z tego utwór. O Rosji, o beznadziei trwania, o samotności i dramacie pozbawionego perspektyw człowieka….
Taki był Jacek. Z każdego drobiazgu potrafił słowem stworzyć dzieło sztuki, które przenikało człowieka na wskroś. Otworzyć oczy na sensy i skojarzenia, do których sam nigdy by nie doszedł.
Łapię się wciąż na tym, że choć większość piosenek (pieśni?), przynajmniej ten zasadniczy kanon znam na pamięć, wciąż odkrywam w nich nowe znaczenia.
Ale Jacek i sztuka – to jeden poziom. Bliski mi szczególnie, bo stał się tematem mojej pracy magisterskiej.
Ale był też Jacek i polityka, był Jacek i historia, Jacek i mity narodowe. Był też Jacek i Bóg, Jacek i miłość . Jak słusznie napisał Piotr Zaremba - było wielu Jacków…
Był też ten zbuntowany przeciwko własnej legendzie. Przez wiele lat zaciekle walczył z własnym mitem, który powstał podczas jego emigracji. Głos niepokornego artysty znali wtedy wszyscy – czy to bezpośrednio z Wolnej Europy, czy też ze sprzedanych na improwizowanych stolikowych stoiskach kaset…
Ale łatka barda „Solidarności” – na dłuższą metę okazała się zbyt wąska. Jacek był bardem i walczył z komuną, choć akurat pieśń „Mury” – najmniej nadawała się na hymn rewolucji. Ale jego twórczość, jego potencjał, skala tematów jakie poruszał, forma w jaką je ubierał – wykraczały daleko poza polityczną publicystykę.
Tę walkę o własny wizerunek wygrał tak naprawdę dopiero po śmierci. Bo za życia – tzw. salony, które chętnie nawet zapraszały go na występy – nie widziały w nim prawdziwego literata. Bo śpiewał. Bo – o zgrozo – rymował! Sam nieraz zżymał się, że byle grafoman, który wyrzuci z siebie kilka pseudoawangardowych słów może liczyć na nagrody i splendory. Byle wiersz był „biały”. Ale nie ktoś , kto bez problemu używa trzynasto- lub jedenastozgłoskowca, za pan brat jest z sonetem, limerykiem i każdym innym literackim formatem…
Do końca szukał swojego miejsca w kulturze. Bo era bardów skończyła się w latach 90. A on wciąż pisał, śpiewał, rozwijał się.
Czasem świadomie prowokował. Pamiętam z jakim oburzeniem przez część środowisk solidarnościowych została przyjęta jego książka „Autoportret z kanalią”. Choć przecież to raczej swoje literackie alter ego, niż towarzyszące mu postaci potraktował w niej surowo.
Nie został przychylnie przyjęty, gdy na jubileuszu „Solidarności” zamiast nieśmiertelnych Murów i Obławy zadedykował zebranym „Muszkieterów, 20 lat później”. - czytelną metaforę zdrady dawnych ideałów… Cały Jacek.
Z kolei poproszony o występ na kongresie Unii Wolności – zamiast oczekiwanej „agitki” napisał głęboko liryczny i gorzki utwór „Miedzy nami”. Bo on był poetą. Nie politykierem.
Z jego publicystyką pisaną prozą, z niektórymi poglądami, a nawet wyborami życiowymi – można się było nie zgadzać. Twórczość przekazywała treści uniwersalne.
Był wielkim współczesnym romantykiem. Podobnie jak ci XIX-wieczni – tyleż wielbionym, co nie zawsze rozumianym.
Ale umiał też zejść z piedestału. Nieobca mu była satyra, ironia, także ta pod własnym adresem.
W życiu codziennym - wesoły, łatwo nawiązywał kontakty, kochał życie. Określenie „hedonista” nie byłoby przesadą. Człowiek pełen sprzeczności. Pogodny i towarzyski – ale też głęboko wewnętrznie samotny. Niezwykle wrażliwy – ale też egotyczny. Perfekcjonista, gdy chodzi o twórczość, lekkomyślny i niedbały w wielu innych aspektach życia. Czasem próżny i porywczy, czasem nieśmiały i bezradny.
Na temat jego osobowości, biografii i twórczości – przegadaliśmy z przyjaciółmi wiele godzin.
Byłam na kilkudziesięciu może nawet więcej niż stu jego koncertach. Nawet na tak niezwykłym, jak ten w więzieniu w Siedlcach. (Przeżycie, którego nigdy nie zapomnę). Rozmawiałam z nim wielokrotnie. Nie zawsze tak głęboko i mądrze, jak bym tego chciała. Za duża różnica wieku i doświadczeń nas dzieliła. Żałuję, że tych rozmów nie mogę dokończyć dzisiaj. Choć wciąż ze ściany spogląda na mnie jego zdjęcie. Na szczęście pozostały mi płyty. Ich mogę słuchać do woli… Na szczęście.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/332603-byl-wielkim-wspolczesnym-romantykiem-podobnie-jak-ci-xix-wieczni-tylez-wielbionym-co-nie-zawsze-rozumianym