„Wyklęty” Konrada Łęckiego został umiarkowanie pochwalony, a może inaczej: mniej obśmiany od „Historii Roja” Jerzego Zalewskiego. Mam wrażenie, choć nie przedstawię dowodów, że przynajmniej niektórzy z oceniających kierowali się, być może nie całkiem świadomie, odruchem. Najpierw odrzucenie pierwszego filmu, który jest próbą zbudowania mitu. Potem chęć wykazania , że przecież „nie jestem przeciw każdemu filmowi na ten temat”.
Zgadzam się, że „Historia Roja” była scenariuszowo przez pierwsze 40 minut mocno chaotyczna. Nota bene Zalewski nadrobił potem te braki – więcej rozumiemy z wersji serialowej, pokazywanej właśnie teraz w TVP 1. Ale jego opowieść i w kinie była naładowana wielką emocją, poezją obecną w komponowaniu scen, zwłaszcza zbiorowych.
Owszem można go było złapać na wpadkach historycznych - można mieć co najmniej wątpliwości, czy w roku 1945 nie przyjęto by kogoś do wojska jako syna „kułaka” (samo pojęcie zaczęły komunistyczne władze forsować dopiero w roku 1948). Niemniej zdjęcia wspaniale oddawały materialne oblicze tamtej epoki. Pokazywały Polskę prowincjonalną, brudną, błotnistą, umęczoną. Dokładnie taką, jaką utrwalono na fotografiach z epoki.
Na tym tle „Wyklęty” jest scenariuszowo spójniejszy, co nie znaczy, że bezbłędny. I tu przeskoki w czasie utrudniają śledzenie akcji. Skądinąd jednak ta akcja jest wątlejsza, bardziej pretekstowa.
I na początku mamy niestety plakat. Ze strasznie przewidywalnymi scenami starć, tortur i egzekucji, chwilami w takiej poetyce, jakbyśmy oglądali pokaz grupy rekonstrukcyjnej. Dialogi są zdawkowe (to nawet dobrze), a jednak strasznie schematyczne. Ubecy ze swoimi przekleństwami (właściwie nie mówią niczego innego, tylko klną) jakby wprost przeniesieni z antykomunistycznych jasełek.
To się potem jednak zmienia. Wtedy, kiedy główny bohater dobrze grany przez mało znanego Wojciecha Niemczyka staje się samotnym „włóczęgą”, który przeżył swój oddział. On mi się kojarzy z wierszem i piosenką Przemysława Gintrowskiego „Raj” – o człowieku, który został sam na ziemi. Piosenką przeraźliwie smutną jak twarz trochę nieśmiałego do końca partyzanta.
Także jego spotkania ze światem są obładowane melancholią – czy mowa tu o próbie podtrzymywania związku z kobietą, czy o ukrywaniu się u starego lekarza (dobry Leszek Teleszyński, niegdyś legenda kina) czy wreszcie o spotkaniu z dawnym kolegą z Warszawy, który chce go wydać. Tu mamy wreszcie poezję, ba nawet próbę szukania sensu. Także i wycinkową prawdę o grozie czasów oddawaną lepiej może niż przez hektolitry sztucznej krwi na wstępie. Są nawet sceny kłopotliwe z punktu widzenia najbardziej lukrowanej wersji mitu, jak choćby ksiądz odmawiający głównemu bohaterowi ślubu, bo biskup zabronił kontaktów z leśnymi.
Te pierwsze filmy o powojennych partyzantach mają swoje wspólne ograniczenia. Pomijają, mowa i o produkcji Zalewskiego i Łęckiego, takie dylematy jak choćby coraz większe ich kłopoty ze zdobywaniem jedzenia i odzieży (oddział „Wiktora” wyrusza w filmie Łęckiego aby obrabować spółdzielnię, ale samej sceny nam się nie pokazuje). Tylko przelotnie, jednym muśnięciem, dotyka się tu problemu likwidowania zdrajców prawdziwych i domniemanych, która dla każdej partyzantki stanowił nie tylko wyzwanie techniczne, często konieczność, ale też źródło najróżniejszych dramatów i konfliktów sumienia. Nawet to rozumiem – rodzący się mit ma swoje prawa. Choć jestem przekonany, że można by to pokazać dosadniej, a jednak ze zrozumieniem ogólniejszego sensu.
W roku 1945, 1946, przed pierwszą amnestią, oddziały „wyklętych” korzystały z mocnego wsparcia ludności wiejskiej. „Orlik” nie spał w ziemiankach a w chałupach, z „Warszycem” czy z „Zaporą” było tak samo. Ale potem było coraz gorzej, coraz trudniej było liczyć na wsparcie. I to Zalewski w „Historii Roja” pokazał sugestywniej tragedię narastającej obcości. Choć uniknął sytuacji krańcowych. Bo ciężko pokazać dramat krzywdzenia tych, w imieniu których ci chłopcy naprawdę walczyli.
W „Wyklętym” mamy jedynie sygnały. Franek Józefczak „Lolo” (naprawdę Józef Frantczak „Lalek”) dochodzi do takiego stanu, że kradnie kartofle z pola, ale do końca pozostaje delikatny, co w wieloletniej pozbawionej perspektywy partyzantce może się jawić jako postawa księżycowa. Czy niemożliwa? Wszystko w tamtych czasach było możliwe, choć pojawia się pytanie o typowość. Twórca scenariusza i tak skrócił jego epopeję, naprawdę trwała do początku lat 60.
Mimo wszystko za tę porcję poezji z jaką reżyser prowadzi rozbitka, Robinsona Crusoe z lat 40. i 50. wybaczę filmowi mocno plakatową resztę. Tu jest jakaś prawda o tamtych czasach. Chyba tak jak w przypadku filmów o Powstaniu Warszawskim nie doczekamy się jednego fundamentalnego dzieła o „wyklętych”. Prawdę trzeba lepić z okruchów, z obrazów niepełnych, ale nacechowanych dobrą wolą. Bo oni NA TĘ DOBRĄ WOLĘ ZASŁUGUJĄ. Nawet ci, których okoliczności pchnęły do czynów wątpliwych, może niegodnych. Piszę to z całą świadomością swojej deklaracji.
Film oglądałem w sali multipleksu w domu handlowym na Pradze jako jedyny widz. To prawda „Wyklęty” jest pokazywany od trzech tygodni, możliwe więc że to naturalne, zwłaszcza w tym miejscu. Byłoby jednak rzeczą smutną, gdyby nieraz zbyt natrętne przejawy kultu spowodowały odwracanie się publiki. ONI naprawdę są warci pamięci.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/332433-wyklety-najpierw-plakat-potem-poetycka-opowiesc-o-rozbitku-robinsonie-crusoe-lat-40-i-50