Twórcy nowego King Konga nie ukrywają, że całymi garściami czerpią z najsmaczniejszych dań popkultury z karty „filmy o potworach”. Średnio uważny kinoman bez problemu dojrzy tutaj mieszankę Jurassic Park, Godzilli i oczywiście najbardziej ikonograficznych elementów klasycznych filmów o wielkiej małpie z tajemniczej wyspy na Pacyfiku.
Tym razem twórcy przenoszą akcję z pierwszej połowy XX wieku w rok 1973, gdy Amerykanie wychodzą upokorzeni z Wietnamu. Czyni to „Kong: Wyspa Czaszki” mieszanką „Czasu Apokalipsy” z „Predatorem”. Mieszanką przepysznie bezpretensjonalną i perfekcyjnie rozrywkową. Ba, jeden z bohaterów ma samurajski miecz, co jest ukłonem do japońskich wersji przygód Konga.
Przesłanie jest jednak na wskroś tradycyjne. Widz ma wyjść z kina w przekonaniu, że natura sama się kontroluje, a ludzka ambicja, chciwość i ego ją niszczy. Tym samym ostatecznie sprowadzając zagładę na ludzkość. W dobie dyktatury politpoprawności i triumfu w kinie całego wachlarzu lewicowej ideologii spodziewałem się, że kolejny film o King Kongu, w przeciwieństwie do bardzo konserwatywnej ekranizacji Petera Jacksona sprzed dekady, będzie erupcją ekologizmu.
Zamiast tego dostajemy czyste hollywoodzkie widowisko o walce naukowców ochranianych w tajnej misji przez amerykańskich żołnierzy z Wietnamu z licznymi gargantuicznymi stworami na nie tkniętej przez cywilizacje wyspie. Nie ma tutaj Empire State Building z małpą strącającą samoloty. Są za to poniewierane jak natrętne ważki helikoptery, ogromne pająki i przeraźliwe gigant jaszczury będące krzyżówką Obcego z dinozaurem.
Podobnie jak w kultowym „Predatorze” z lat 80. udaje się twórcom zbudować ciekawe postacie, które po kolei (ostanie się tylko kilku) giną w starciu z potworami. Wrażliwi widzowie ucieszą się, że tym razem Kong chroniący wyspę przez najgorszymi stworami działa w parze z nie tylko piękną blondynką o twarzy Brie Larson (jakże inny jest finał tej „miłości”!), ale również kilkoma twardzielami o gołębich sercach (na czele z Tomem Hiddlestonem).
Widać, że mający na koncie świetną niezależną komedię „Królowie lata” Jordan Vogt-Roberts doskonale czuje, czym jest kino przygodowe w najlepszym wydaniu. Bawi się filmowym wizerunkiem Samuela L. Jacksona i Johna Goodmana, ale kreśli też naprawdę poruszającą postać starego zagubionego w akcji żołnierza granego przez John C. Reillego. Udanie też naświetla rodzącą się traumę Amerykanów, którzy pierwszy raz na tarczy wrócili z wojny.
Wszystko jest zaś skąpane jest w najlepszych hitach hipisowskiej rewolucji na czele z psychodelicznym Jefferson Airplane. Czego więc nie lubić?
5/6
„Kong: Wyspa Czaszki”, reż: Jordan Vogt-Roberts, dystr: Warner Bros
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/331257-kong-wyspa-czaszki-malpi-czas-apokalipsy-swietne-kino-rozrywkowe-recenzja