Film o tasiemcowym tytule „Rzeczy, które robisz w Denver, będąc martwym” Gary’ego Fledera przypomniałem sobie dzięki Cinemaxowi. Kojarzę go z połową lat 90., okresem mody na czarne obrazy o przestępcach, rok przed nim było „Pulp Fiction”. Ale ta moda trwa w zasadzie nieustannie. Obrazki z życia gangsterów we wszystkich tonacjach to jedna z najtrwalszych ofert kinematografii – amerykańskiej, każdej.
Całe lata wykłócałem się z przyjaciółmi, że „Ojciec chrzestny” to wielki film społeczny, a nie apologia gangsteryzmu. Wiem, że „Zakazane imperium” to świetny historyczny serial, a dziesiątki filmów traktują ten temat użytkowo, jako okazję do gonitw i strzelanin. Niemniej „Rodzina Soprano” wydała mi się przekraczać miarę śmieszności swoistym familiaryzowaniem gangsterskich dziejów (narażam się fanom), a komedyjki lub melodramaty o dylematach zawodowych morderców przyprawiają mnie o mdłości. Nawet tak sprawnie szantażujące emocjami jak przypomniany w TV Puls „Leon zawodowiec.
Nie przepadam za „Pulp Fiction” za jego okrutny cynizm, ale film z miastem Denver w tytule, kręcony serio, zraził mnie bardziej. Jest pełen gatunkowych kalek – od demonicznego bossa kaleki (koniecznie Christopher Walken) po likwidatora Steve’a Buscemiego. Drażni mnie zwłaszcza ów nieznośny ton romansidła z życia gangsterskich sfer. Lubię Andy’ego Gar cię, a nie współczułem mu ani trochę, kiedy wyznawał miłość czy martwił się o przyjaciół.
Film operuje podstawowym stereotypem: główny bohater nie jest z gruntu zły, ale musi wrócić do przestępczego rzemiosła, bo taki jest świat. Prawda dobra jak każda inna, boję się jednak jej nadużywania. Wystarczy zamanipulować naszymi emocjami i jedne rzeczy spływają po nas, innymi zaś mamy się przejmować.
I tu musi dojść do spoilerowania. Na początku Święty Jimmy (Garcia) dostaje zlecenie: przestraszyć chłopaka piękności, w której kocha się syn bossa. Zamiast przestraszyć. opryszki, których sobie dobiera, mordują i chłopaka, i jego ukochaną. To, owszem, martwi Jimmy’ego, bo boss Walken wyda na niego wyrok. Wyrzuty sumienia? W tym świecie ich nie ma.
Może to i prawdziwe, co jednak poradzę, że film kończy się dla mnie w chwili założycielskiego mordu. Nie mogę nikomu potem współczuć, a reżyser robi wiele, żeby serce mi się krajało. Jimmy troszczy się nawet o psychola, z winy którego obrzydliwa akcja zmieniła się w rzeź. Za to o jedynych niewinnych ofiarach Gary Fleder każe nam zaraz zapomnieć. A ja zapomnieć nie chcę. Chyba nie nadaję się do tego rzemiosła: bycia idealnym widzem. Trudno.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/329147-zaremba-przed-telewizorem-nie-zaluje-andyego-garcii