„Zerwany kłos” dowodzi, że medialne przedsięwzięcie ojca Tadeusza Rydzyka ma iście amerykańską specyfikę. Po licznych projektach przyszedł czas na kręcenie chrześcijańskich filmów.
W USA chrześcijańscy pastorzy rozpoczęli produkcje tzw. christian movies, które ze skromnych, niskobudżetowych przedsięwzięć przeistoczyły się w filmy potrafiące zarobić ponad 100 mln dol. („Niebo istnieje… naprawdę”).Inne filmy z gatunku christian mogą również pochwalić się wielkimi sukcesami komercyjnymi. „Bóg nie umarł” zarobił 60 mln, „Odważni” to przychód na poziomie 34 mln. Warto zauważyć, że budżety tych filmów sięgały niskiej jak na Hollywood kwoty: 4–10 mln dol. Chrześcijańskie kino jest robione na coraz wyższym poziomie artystycznym, mimo tego, że z założenia misją takich dzieł nie jest niuansowanie, rozdzieranie włosa na czworo, ale czysta katecheza. Twórcy wprost podkreślają, że ich celem jest kręcenie filmów, które będą pomagały ludziom zbliżyć się do Jezusa Chrystusa.
BOSKIE KINO. Wielkie gwiazdy, wielkie pieniądze i ewangelizacjah
Co ważne, coraz więcej wielkich nazwisk z Hollywood nie ma oporów, by reżyserować filmowe katechezy i w nich występować. Udział w nich takich twórców Randall Wallace czy aktorów, jak Robert Duvall i Martin Sheen — pokazuję, że „christian movies” wyrywają się ze swojej niszy. Widzowie są coraz bardziej spragnieni kina dotykającego duchowości. Dowodzą tego wyniki kasowe. Dwa lata temu na nasze ekrany wszedł film „Czy naprawdę wierzysz?”, w którym pojawiła się zdobywczyni Oscara Mira Sorvino, znany z „Władcy Pierścieni” Sean Astin czy jeden z czołowych afroamerykańskich aktorów znany z kina Spike’a Lee Delroy Lindo. Ten film dobitnie pokazał rodzącą się siłę prostych, nieraz kiczowatych, ale ujmujących filmów ze stajni protestanckich pastorów.
JENN GOTZON: Polscy dziadkowie zaszczepiali mi zasady moralne. WYWIAD
Nie jest to kino teologiczno-kontemplacyjne jak dzieła Tarkowskiego, Bressona czy Malicka. Nie ma w nim szaleństwa Gibsona ani przewrotności Scorsese. Jest za to ewangeliczna prostota. Płynie z tych filmów czyste dobro. To prostolinijna filmowa katecheza zrobiona w jednym celu: ma wzruszyć widza i przekazać mu podstawowe prawdy wiary. Nie każdy przyjmie specyfikę tego gatunku. Nie każdy lubi patos i pomnikowe postacie wygłaszające deklaratywne, górnolotne monologi. Każdy filmowy gatunek ma jednak swoją specyfikę, którą albo przyjmiemy z dobrodziejstwem inwentarza, albo od razu odrzucimy.
Ja takie kino cenię, mimo że jestem entuzjastą artyzmu w chrześcijańskich wyznaniach Malicka czy surowości wczesnego Ferrary. Skąd więc moja słabość do tego rodzaju obrazów? Bo czuć w tym kinie szczerość jego twórców. Brak w nim wyrachowania. Debiut reżyserski Witolda Ludwiga pokazuje, że filmowiec ma zadatki, by po doszlifowaniu warsztatu stać się kimś takim jak Alex Kendrick stojący za takimi filmami jak „Boska interwencja” czy „Próba ogniowa”. Pierwsze filmy braci Kendrick były warsztatowo słabe i chropowate. Dziś bracia ( jeden z nich jest pastorem kościoła baptystów) są potentatami tej branży i robią coraz zgrabniejsze kino.
Trwa I wojna światowa. Rosyjskie carskie oddziały stacjonują koło Tarnowa. W pobliskiej wsi mieszka 16-letnia Karolina Kózkówna (Aleksandra Hejda), która staje się ofiarą rosyjskich żołnierzy. Jej ojciec (Dariusz Kowalski) nie może się pogodzić ze śmiercią ukochanej córki. Powoli odkrywa jednak, jakim bohaterstwem wykazała się młoda dziewczyna, która z różańcem w ręku chroniła swoją cnotę, za co zapłaciła najwyższą cenę. W 1987 r. św. Jan Paweł II ogłosił Polkę błogosławioną.
Nie do końca wybrzmiewa w „Zerwanym kłosie” męczeństwo dziewczyny. Szczególnie jego czysto ludzki wymiar. Przykrycie dramatycznych scen wzniosłą muzyką i ujęciami w zwolnionym tempie nie wystarcza, by zbudować wiarygodny psychologiczny portret zderzającego się z kresem człowieka. Bł. Karolina pozostaje jednowymiarową ikoną i symbolem. Oczekiwałem więcej człowieczeństwa.
Niemniej Ludwigowi udaje się dobrze oddać inspirującą rolę, jaką bł. Karolina odegrała w życiu lokalnej społeczności. Inna zgwałcona przez Rosjan kobieta, potępiana długo przez pełnych jadu sąsiadów, odnajduje spokój ducha właśnie dzięki ofierze niezłomnej, a przecież prostej wieśniaczki. Nienawiść do oprawcy zamienia na miłość do owocu okropnego czynu – dziecka.
Przejmującą rolę tworzy za to Dariusz Kowalski. W poruszający sposób obnaża przeszywający ból ojca, który musi pochować córkę. Ból ojca, który zawiódł w chwili próby i teraz potrzebuje przebaczenia. Kowalski kreuje najbardziej ludzką postać całego filmu. Zanurza się w cierpienie powalonego dramatem kochającego ojca, szukającego odkupienia do końca swych dni.
Zwycięstwo miłosierdzia nad grzechem – oto główne przesłanie „Zerwanego kłosa”. Ludwig nie ukrywa, że jego film to katecheza. Jednoznaczna i głoszona prostym językiem działającym głównie na sferę emocji widza. Takie kino jest potrzebne. Brakowało go w naszej coraz bardziej gatunkowej kinematografii.
„Zerwany kłos” jest pierwszym polskim „christian movie”. Jeżeli okaże się frenkwencyjnym sukcesem może rozpocząć produkcje takiego kina na szeroką skalę. Znając biznesowy zmysł o. Rydzyka i jego teleewangeliczne zacięcie, można być pewnym, że hasło „alleluja i do przodu” przekuje się na artystyczny sukces kolejnych chrześcijańskich filmów robionych nad Wisłą.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/328087-czy-ojciec-rydzyk-rozpoczal-mode-na-polskie-christian-movies-zerwany-klos-moze-przetrzec-szlak