Po latach zadyszki Jim Jarmusch wraca do korzeni. „Paterson” to kwintesencja wszystkiego, co kochamy w kinie twórcy „Nieustających wakacji”. Kontemplacja „nudnej” codzienności, subtelny, błyskotliwy humor i apologia przeciętniaków, o których kino zapomina albo pokazuje w krzywym zwierciadle. Jarmusch ich uszlachetnia.
Paterson (Adam Driver) ceni sobie harmonię życia. Zaczyna dzień od pocałunku pozytywnie zakręconej Laury (Golshifteh Farahani). Je płatki śniadaniowe, rozmawia z wiecznie narzekającym kolegą z pracy i zasiada za kierownicą miejskiego autobusu. Wieczorem wychodzi ze znienawidzonym psem do pobliskiego baru. Codziennie znosi też kolejne artystyczne dziwactwa swojej zafiksowanej na czerni i bieli kobiety. Aha, no i pisze wiersze. To one definiują całe życie tego byłego żołnierza, który zamieszkuje miasto Paterson w stanie New Jersey.
Związany z miastem był ukochany przez Patersona poeta William Carlos William. Pisał o nim Ginsberg i śpiewał Dylan. Aresztowany niesłusznie został na jego ulicach bokser Robin „Huragan” Carter, a Lou Costello przywoływał go w skeczach. Prawdziwie słodko-gorzka natura miasta!
I taki też jest film Jarmuscha. Pod pozytywną aurą, ciepłym przesłaniem pulsuje mała gorycz. „Paterson” jest przepełniony symbolami. Kluczem jest liczba 2. Malowanie wszystkiego na dwa kolory przez Laurę, codzienne przysłuchiwanie się rozmowom przypadkowych par ludzi. Pojawiające się co rusz bliźniaki. No i dwie natury Patersona, który z apatycznego i potulnego poety-kierowcy, gdy musi staje się bohaterem obezwładniającym faceta z bronią. Nawet jeżeli broń jest na piankowe kulki.
Jarmusch zawsze miał oko do obserwacji okruchów codzienności. Wspaniale tworzy epizodyczne postacie, które przechodzą do historii kina. Tak było w „Mystery train” czy „Nocy na ziemi”. Zawsze też upiera się, że bohater nie musi się zmieniać w przeciągu całego filmu, by intrygować. Paterson wbrew pozorom różni się jednak od bohaterów znanych filmów Jarmuscha.
Nic nie wstrząsa tak jego egzystencją jak bohatera „Broken Flowers”, ale nie ma też tutaj beznadziei i zwiedzonej nadziei Evy z „Inaczej niż w Raju”. Paterson ma swój poukładany świat i nie chce go zmieniać. Nawet wydanie znakomitej poezji nie wchodzi w rachubę, choć spotykając równie jak on utalentowaną dziewczynkę, budzi się w nim potrzeba docenienia od publiki. Liczy się jednak codzienna rutyna. Przerwana przez przykre zdarzenie, ale też naprawiona przez niezwykłe i lekko magiczne spotkanie japońskiego turysty.
Spadnie na Petersona samurajska mądrość, choć nie jak ta z „Ghost Doga”. Peterson swojej drogi nie musi szukać. On jest na odpowiednim kursie. Niezrozumiałym dla wielu? Możliwe. No, ale dlatego przywołuje piosenkę Sinatry z pytanie „A może wolałbyś zostać rybą?”. Ciesz się z życiowej harmonii. Choćby najbanalniejszej - mówi nam Jarmusch. Nastraja tym wyjątkowo pozytywnie.
6/6
„Paterson”, reż.: Jim Jarmusch, dystr.: Gutek Film
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/321162-paterson-piekno-codziennosci-wspanialy-film-jarmuscha-recenzja