Oczekiwania związane z premierą Rogue One: The Star Wars Story z pewnością były wysokie. Projekt spod znaku Disneya jest czymś zupełnie nowym, nieznanym dotychczasowemu uniwersum. Ma przekonać fana Gwiezdnych Wojen i każdego potencjalnego widza, że aktualny właściciel Lucasfilm podoła kolejnym wyzwaniom. Od razu trzeba przyznać, że pionierski, antologiczny cykl został świetnie zainaugurowany.
Film w reżyserii Garetha Edwardsa to rzeczywiście zupełnie nowa jakość i choć nie brakowało mi obaw o ostateczny rezultat, nie zawiodłem się. Po VII epizodzie zacząłem zastanawiać się, czy Disney będzie w stanie jakkolwiek zaskoczyć, zwłaszcza że fabuła Przebudzenia Mocy bazowała na dorobku Starej Trylogii. Od początku uznałem, że jeśli zeszłoroczny film zapisze się w historii, to raczej jako wspomnienia o Nowej Nadziei.
Zapowiedź nakręcenia „Rogue One” (nie mam zamiaru tego spolszczać, tak jak nie tłumaczy się np. Skyfall) wiązała się z podobnymi przeczuciami – widz znowu zostaje zabrany w nadprzestrzenną podróż w okolice IV epizodu, centralny punkt fabularny kręci się wokół Gwiazdy Śmierci. Co więcej, mistrz Williams nie objął w tym przypadku batuty dyrygenta. O powtórzeniu atutu, jakim w przypadku epizodu VII było skrycie linii fabularnej do ostatnich dni przed premierą, tutaj, zdając sobie sprawę z finału filmu, nie mogło być mowy. W końcu koronnym argumentem świadczącym o dużym ryzyku związanym z odbiorem był po prostu fakt, iż fani nie mieli dotychczas do czynienia z takimi eksperymentami.
Ekranizacja pozytywnie zaskakuje, jednak podobnie jak zeszłoroczna odsłona Gwiezdnych Wojen, jest nierównomierna. O ile w siódmej części widzowie z większym uznaniem wypowiadali się o pierwszej połowie, tutaj największą dawkę pozytywnych emocji gwarantuje koniec seansu. Wątek fabularny zawiązuje się dosyć szybko i nieco chaotycznie. Początek filmu to jednak zaznajomienie się z pomysłem twórców. Nawet mnie, jako fana, cechował lekki dystans: czy to aby na pewno jest moja ukochana fantastycznonaukowa seria? Nieufnemu podejściu z pewnością sprzyjało zupełnie inne intro i sposób zawiązania fabuły, które różnią się od filmów z sagi. Moim zdaniem twórcy starali się czym prędzej doprowadzić do skrzyżowania się wątku głównego z wydarzeniami związanymi zarówno z III jak i IV epizodem, co mimo wszystko znowu ukazało, jak ważne dla Disneya jest puszczanie oka w stronę starych fanów i bazowanie na zaobserwowanych rok wcześniej odruchach widzów. Na bazie wiedzy zgromadzonej choćby z samych zwiastunów łatwo było się domyśleć, że to fantastycznonaukowa odsłona typowego filmu akcji. W związku z tym Rogue One może się spodobać tym, dla których zetknięcie się ze światem z odległej galaktyki będzie debiutem.
W produkcji tej barwna drużyna straceńców podejmuje się szalenie trudnej misji, od której zależą „losy ludzkości”. Skądś to znamy, prawda? O ile takich ekranizacji faktycznie jest na pęczki, ciekawie jest dostrzec, że i w świecie Star Wars do misji takiej powołany może być nie tylko niepokonany Jedi i inni bohaterowie, ale również zwykli żołnierze, szeregowi działacze Rebelii, którzy w desperackim akcie potrafią zagrać na nosie samemu Lordowi Vaderowi. Oni też budują wszechogarniającą atmosferę nadziei i zaufania, stanowiącą główne przesłanie tego filmu. Klimat czyni tym samym nie tylko pomost ku Nowej Nadziei, ale i moim zdaniem w istocie pozwala mi się zastanowić nad przemianowaniem tytułu…
„Rogue One” wciąż oczywiście bazuje na starych sentymentach. Ilekroć na ekranie ukazywała się postać z poprzednich odsłon, zarówno III jak i IV epizodu, nie tylko cieszyłem się z ich powrotu na duży ekran, ale po prostu utwierdzałem się w przekonaniu, że to stare, dobre Gwiezdne Wojny. Film ten nie tylko opowiada o wydarzeniach sprzed czwartej części, ale zazębia się również z Nową Trylogią. Szczególnie ucieszył mnie udział Jimmiego Smitsa jako senator Bail Organa, czy Genevieve O’Reilly jako Mon Mothma. Samych sugestywnych smaczków jest o wiele więcej. Wiążą się oczywiście głównie z postaciami przemykającymi na ekranie czy kanonicznymi wydarzeniami. W kluczowych momentach wybrzmiewa muzyczny fragment nawiązujący do sagi właściwej. W przeciwieństwie do Przebudzenia Mocy niewiele było tutaj wyraźnych aluzji, jaką w siódemce była np. wizyta w kantynie pełnej kosmitów. Niewiele, co nie znaczy, że easter eggi nie wystąpiły. Minusem produkcji jest moim zdaniem nieobecność kosmitów z tych ras, które za sprawą wcześniejszych części stały się już rozpoznawalne, czy wręcz ikoniczne. Zarówno w zeszłorocznej odsłonie jak i teraz, Disney przeciwstawia nam swój autorski, galaktyczny bestiariusz.
Mimo miejscami zbyt patetycznych momentów i ogólnej pozytywnego odbioru fabuły, ekranizacja ta wydaje się być czymś więcej niż tylko „filmem dla całej rodziny”. Jest to odsłona dosyć brutalna, ale nie mroczna, jak chociażby Zemsta Sithów. Trup ściele się gęsto, nie przedstawia się tu jednak walki dobra ze złem, starcia herosów. Żołnierz walczy przeciw żołnierzowi. Perspektywa jest zmieniona, co wyraźnie oddaje fakt, że Darth Vader pozostaje postacią epizodyczną.
W „Przebudzeniu Mocy” brakowało tego, co nieodłącznie kojarzy się z Gwiezdnymi Wojnami, tzn. starcia w przestrzeni kosmicznej. Tutaj twórcy powrócili do wypróbowanej i świetnie prezentującej się koncepcji równoległego przedstawienia bitwy planetarnej, jak i orbitalnej. Co więcej, sama walka przywodzi na myśl film wojenny z wszelkimi jego brutalnymi aspektami. Finałowa batalia nie stanowi tutaj teatralnego tła dla działań głównych, niepokonanych bohaterów. Moc traci swoje sprawcze działanie, sprowadza się do efektu psychologicznego a może i religijnego. Daje nadzieję i wytrwałość w momencie zaciętej walki cielesnych istot z krwi i kości.
Disney kontynuuje politykę uwydatnienia ról żeńskich. Podobnie jak i Rey, Jyn Erso (Felicity Jones) jest tutaj silną i niezależną kobietą, na której historii koncentruje się wątek fabularny. Jest jednak, obok Cassiana Andora (Diego Luna), jedyną postacią, której osobowość zostaje wyraźnie zarysowana. Pozostali członkowie drużyny są mimo wszystko postaciami drugoplanowymi, ale, co trzeba oddać twórcom, zauważalna jest różnorodność charakterów. Odnoszę wrażenie, że konieczność przedstawienia stosunkowo dużej liczby postaci, w tym bohaterów już wcześniej znanych, uniemożliwiła dokładniejsze zaprezentowanie tych ról, na które tak bardzo zwracały nam uwagę zwiastuny. Uważam, że nie wykorzystano potencjału tkwiącego w Galenie Erso (Mad Mikkelsen) i głównym antagoniście, czyli dyrektorze Krennicu (Ben Mendelsohn). Obaj zasługiwali na dłuższy „czas antenowy”, przy czym obaj okazali się być zupełnie innymi charakterami, niż można by odnieść wrażenie z krótkich wstawek zwiastunowych, gdzie ten pierwszy kreowany był na szalonego naukowca, drugi zaś na bezwzględnego arcyłotra.
Disney świetnie poradził sobie z przywróceniem klimatu Nowej Nadziei, i to bez zaangażowania w produkcję „starej gwardii” z epizodów IV-VII. Pokazał, że uniwersum Star Wars ma wciąż wiele do zaoferowania, przedstawiając kolejne lokacje i nowe kosmiczne stworzenia. Ujrzeliśmy spektakularne bitwy, fabuła trzeciej i czwartej części zostały jeszcze lepiej związane. Twórcy wynieśli nauki z zeszłorocznej lekcji, przysłowiową wisienkę na torcie pozostawiając widzom na faktyczny koniec, by wyjściu z kina towarzyszyło podekscytowanie i chęć sięgnięcia po film z 1977 roku. Trzeba mieć nadzieję, że kolejne projekty spod znaku Lucasfilm sprostają zawieszonej 14 grudnia poprzeczce i zagwarantują rozrywkę także w oderwaniu od nawiązań do Starej Trylogii. I błagam, niech zostawią w spokoju Gwiazdę Śmierci!
Czytaj również: „Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie”. Bez mistyki Jedi, ale Moc jest! RECENZJA
Grzegorz Szymborski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/319796-przebudzenie-pelne-nadziei-rogue-1-gwiezdne-wojny-historie