Wygląda na to, że kolejne serialowe produkcje z sieci Netflix oparte na franczyzie Marvela to już norma. Po Jessice Jones i Daredevilu pojawił się Luke Cage… no i świetnie, ale dobór takich a nie innych superbohaterów z przebogatego uniwersum Marvela, którym poświęca się cały serial, zdaje się nieprzypadkowy.
Jakby ktoś pomyślał: kurczę, w kinie superbohaterskim wiodą prym same WASP-y (albo krypto-Żydzi, czy może raczej Krypton-Żydzi), a taki dajmy na to, Iron Man to w ogóle wygląda jak prosto wzięty z mokrego snu wielbicieli Ayn Rand… może więc czas na to, by ustalić inne priorytety, znaczy parytety.
Na pierwszy ogień poleciała kobieta – Jessica Jones. Serial z nią jako główną postacią był przyzwoity, choć rozkręcał się powoli i można było odpuścić go po pierwszym czy drugim odcinku – okazało się niesłusznie, ten jak i pozostałe seriale nie pokazują wszystkich atutów w pilocie. Jessica Jones – detektyw w spódnicy (choć jako żywo nie kojarzę, by ją nosiła) grana przez Krysten Ritter chodziła z wiecznie kwaśną miną i była demonstracyjnie wyalienowana w złym świecie mężczyzn, przez co produkcja ta miała feminizujący posmak, co mogło kojarzyć się raczej z Lisbeth Salander niż z Philipem Marlowe, choć generalnie stanowiła też hołd dla klasycznego czarnego kryminału ze złotego wieku Hollywood.
Serial o Daredevilu był lepszy – miał zdecydowanie lepszych oponentów; Kilgrave (David Tennant)zbladł przy Fisku (Vincent D’Onorfio)i Punisherze (Jon Bernthal), fabuła robiła różne twisty. Najciekawsze jednak, że główny bohater (świetny Charlie Cox), czyli prawnik-niewidomy-mistrz sztuk walki kierował się swoistym kodeksem, zaczerpniętym z katolicyzmu – śmiertelnie poważnie traktował przykazanie „nie zabijaj”.
To jednak coś nowego w superbohaterskiej popkulturze, zresztą, nie tylko superbohaterskiej, a i Clintowi Eastwoodowi taki rygoryzm raczej by się nie spodobał. Superbohater-katolik oszczędzający największych łotrów – wydawałoby się, to gwarantowany przepis na nudę albo kościółkowy dydaktyzm. A tu nie. Katolicyzm „Daredevila” jest traktowany z zaskakującą w popkulturze rewerencją – Daredevil konsultuje się regularnie z księdzem i próbuje ustalić granicę, po przekroczeniu której „walcząc ze złem” sami przechodzimy na jego stronę. Z ekranu padają też takie obecnie herezje absolutne jak ta, że poczucie winy może być czymś dobrym, bo pokazuje, że coś jest nie tak z sumieniem jego posiadacza.
Ale… jest inna strona medalu owego katolicyzmu, widoczna w kontekście pozostałych propozycji Netflixa/Marvela. Otóż, bohaterami „Jessiki Jones” i „Luke Cage’a” są odpowiednio – kobieta i czarnoskóry. Czujecie drodzy czytelnicy? W tym kontekście katolicyzm Daredevila jest taką „cechą mniejszościową”, którą trzeba dowartościować. No bo niemal nie ma superbohaterskich produkcji z czarnoskórymi czy kobietami w roli głównej (O „Kobiecie-kocie” lepiej zapomnieć, a „Czarna Wdowa” jeszcze w drodze). I z katolikami. Ciekawe, czy kolejna produkcja „Iron Fist” obali czy potwierdzi tą „mniejszościową” tezę.
Luke Cage (Mike Colter), który wydawał się, nawet po pojawieniu się w Jessice Jones, najnudniejszym z superbohaterów, jego supemoc była najbardziej pasywna (jest supersilny i takoż odporny, kule się go nie imają – zniknęło gdzieś napięcie towarzyszące poczuciu, że bohaterowi może coś zagrozić). Serial opowiada o asymilacji czarnoskórych w nowojorskim Harlemie, a Luke
Cage przełącza się na „revenge mode” po tym, jak zabijają jego przyjaciela. Nie jest źle, ale znów, jak w Jessice Jones, blado wypadają główni oponenci, zwłaszcza Cottonmouth (Mahershala Ali) nie ma charyzmy, trochę lepiej wypada w „złej” roli, o dziwo, Alfre Woodard grająca Mariah Dillard (od pewnego momentu zaczęła wzbudzać negatywne emocje – a w końcu o to chodzi), choć w jej przypadku twist fabularny towarzyszący przejściu na ciemną stronę nie jest zbyt wiarygodny. Generalnie jednak „Luke Cage” nie sprawia już wrażenia nowości , choć ładnie, z szacunkiem gra klimatem nowojorskiego Harlemu.
Warto, wszystkie seriale cechuje dość wysoki stopień realizmu, po odjęciu superbohaterskiej otoczki ogląda się je prawie jak rasowe opowieści kryminalne, mniej tu fantastyki niż w takim „Gotham”. Nie ma też szału z efektami specjalnymi (co może być zaletą), ale już sceny walki, zwłaszcza w „Daredevilu” są całkiem imponujące. Jeśli lubimy kryminalne, wielowątkowe historie, rozłożone na kilkanaście odcinków, dziejące się w wielkomiejskich, nowojorskich klimatach – na zimowe wieczory jak znalazł.
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/317879-kobieta-katolik-i-murzyn-ratuja-swiat-czyli-serialowe-produkcje-marvelnetflix-recenzja