Jim Jarmusch nie jest rasowym dokumentalistą. Jest jednym z ojców chrzestnych niezależnego amerykańskiego kina fabularnego. „Gimmie Danger” musi być więc porównywany nie do najsłynniejszych dokumentów, ale choćby do muzycznych biografii innej ikony kina Martina Scorsese. Jarmusch dokumentalista nie ma ostrości spojrzenia Scorsese. Daleko mu do epickiego rozmachu jego filmu o Bobie Dylanie czy oryginalności zarejestrowania koncertu Rolling Stonesów. Ma jednak film Jarmuscha w sobie coś wyjątkowego i typowego dla autora „Nieustających wakacji” czy „Broken Flowers”. To coś zamyka się w często używanym przez Iggy’ego Popa słowie „cool”.
„Gimme Danger” to zupełnie luzacka, nie zważająca na filmowe konwenanse gadka dwóch kumpli, który spotykali się na planie takich filmów jak „Kawa i papierosy” czy „Truposz”. Jarmusch daleki jest od skandalizującej biografii Iggy’ego Popa autorstwa Paula Trynki. Interesuje go coś więcej niż szokująca twarz zespołu The Stooges, którego koncerty zawstydziłyby nawet zataczającego się od bourbona i narkotyków na niesławnym występie na Florydzie Jima Morrisona. Nie ma więc w tym filmie ujęć ikonograficznego już rzucającego się na rozbite szkło nagiego Popa. Jarmusch ma inny cel. Chce pokazać, że The Stooges zmieniło oblicze muzyki i do dziś inspiruje największe gwiazdy muzyki. A przecież w swoim czasie byli oni uznawani za zbiorowisko szaleńców, którzy nie potrafią grać na instrumentach i śpiewać.
Sam reżyser mówił, że jego film miał być jak The Stooges i ich muzyka - „trochę szalony, chaotyczny, pełen emocji, zabawny, prymitywny, a jednocześnie wyrafinowany w najbardziej nieokrzesany sposób”. Częściowo można się zgodzić z tym reklamowym hasłem. Rzeczywiście jest to film chaotyczny, zabawny (naśladujące dawnego Monty Pythona Jamesa Kaara animacje). Brak w nim jednak szaleństwa i prymitywizmu znanych z kultowych utworów jak „I Wanna Be Your Dog” czy „No fun”. Niemniej jednak „Gimmee Danger” daje nam wielki fun.
Tak jak w kinie fabularnym Jarmuscha prawda o bohaterach kryje się za z pozoru mało znaczącymi codziennymi czynnościami. Siedzący obok ozdobnej czaszki i uśmiechający się szeroko wciąż chłopięcy Jim Ostenberg alias Iggy Pop kontrastuje z opowieścią o śmierci kolejnych członków The Stooges. Jak ten dobiegający 70-tki, zażywający w swoim czasie wszystkie możliwe narkotyki świata, żwawy koleś wciąż czaruje swoich fanów? Do piachu poszedł w tym roku człowiek, który uratował mu karierę, czyli David Bowie. Umierają kolejne ikony buntu lat 60. i 70. A Iggy Pop trwa i obok niezmordowanych Rolling Stones’ów jest chodzącym zaprzeczeniem praw natury.
Przez przyjaźń Jarmuscha i Iggy’ego Popa pozwoliły na intymną spowiedź wiecznie zbuntowanego muzyka, który niespodziewanie po kilku dekadach nagrał niedawno z muzykami The Stooges nową płytę. Iggy opowiada o relacji z rodzicami, egzystowaniu w przyczepie i zejściu na samo dno mroków show-biznesu. Udało się reżyserowi pochylić się nie tylko nad Jimem, który jako jedyny z powstałego w 1973 roku zespołu odniósł solowy sukces. Nie mniej ciekawie wypadają rozmowy z braćmi Asheton czy gitarzystą Jamesem Wiliamsonem, który wrócił do zespołu po 30 latach. Co robił w tym czasie były punkowiec? Skończył trudne techniczne studia i pracował…w Dolinie Krzemowej. Przewrotność godna muzyki The Stooges!
Ta przewrotność charakteryzuje cały „Gimmie Danger”. Ten film jest bowiem najbardziej konwencjonalnym, grzecznym i spokojnym filmem jak na Jarmuscha. Czyż ktoś inny wybrałby taką formę opowieści o jednym z najbardziej brudnych, szokujących i niegrzecznych zespołów historii rocka?Odważny zabieg, choć mi nutki szaleństwa Popa tutaj zabrakło
4,5/6
„Gimme Danger”, reż: Jim Jarmusch, dystr: Gutek Film
Film wchodzi na ekrany 9 grudnia
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/315316-gimmie-danger-jarmusch-plus-iggy-pop-czego-tu-nie-lubic-recenzja