Zabrać dziecko – to bardzo proste. Wystarczy puścić w ruch urzędniczą machinę, która przyglądać się będzie rodzinom, badając, czy te nie odchodzą od ideologii postępu. Ta ostatnia zaś w zlaicyzowanej Europie Zachodniej zastąpiła religię, co oznacza, że posiada również swoje dogmaty, w które liberalne owieczki winny wierzyć. W przeciwnym przypadku owczarnię należy ukarać. Do takich dogmatów należy absolutny zakaz „przemocy” wobec dzieci. I owszem, cudzysłów jest w tym miejscu zamierzony i niezwykle ważny. Bo czy klaps oznacza realną przemoc? Odpowiedź na pytanie zostawiam prof. Stawrowskiemu, który w ostatnich tygodniach toczy bitwę z armią oburzonych. Pomysły na nowoczesne wychowanie dzieci mają, naturalnie, swoją ideologiczną nadbudowę, dla niektórych szlachetną w założeniu. Lecz im bardziej szlachetne są ideologie, im więcej humanitarnych frazesów zawierają, tym skutki bardziej opłakane. Fakt ten doskonale widać w Norwegii, gdzie państwo opiekuńcze pozwala wchodzić sobie na głowę tak bezczelnie, że przegrywa w sądzie z Breivikiem. I ta Norwegia, bezsilna wobec mordercy, pokazuje kły rodzinom winnym tego, że wychowują swoje potomstwo zgodnie z własnymi tradycjami.
Do Norwegii wybrał się młody reporter, Maciej Czarnecki, i tam spotykał się zarówno z rodzinami, jak i urzędnikami. Ci najbardziej władni na wywiady się nie zgodzili, ale to było przecież wiadome. Wizja, jaka wyłania się z „Dzieci Norwegii” może przerazić, a przynajmniej powinna poważnie zaniepokoić. I owszem, zdarzają się w książce takie głosy, które będą bronić tego systemu, lecz więcej jest tych ostrzegających. Państwo to jawi się na kartach reportażu jako socjalna utopia, rozpieszczona dobrobytem, w której życie społeczne oparte jest na luterańskim poczuciu wspólnoty. Naturalnie, ten religijny korzeń nie oznacza gremialnie wyznawanej wiary, a jedynie fałszywie rozumiany humanizm, z człowiekiem jako miarą wszechrzeczy postawionym na centralnym miejscu. I tym człowiekiem jest również dziecko (dziwne, że dopiero po porodzie, ale to temat na zupełnie inny tekst), co więcej, człowiek to najważniejszy, przed którym należy się kłaniać i któremu absolutnie nie powinno się fundować żadnych stresów. Bo przecież młody obywatel Norwegii ma prawo, aby nie zmuszać go do nauki czy nie krzyczeć, jeśli coś zbroi. A jeśli, nie daj Boże, taka sytuacja wystąpi, pojawiają się dzielni emisariusze z Barnevernetu.
Spyta ktoś, i słusznie, co jest w tej sytuacji wyjątkowego, bo przecież dzieci odbiera się rodzicom w całym zachodnim świecie. Tylko, że w Norwegii robi się to prewencyjnie, podobnie jak w „Raporcie mniejszości” postępowano z tymi, którzy dopiero mieli popełnić przestępstwo. Większość rozmówców Macieja Czarneckiego jest zgodnych, że trudno nie narazić się, chociażby jednokrotnie, na spotkanie z Barnevernetem. Fakt ten rodzi strach. Pojawiają się również zdania, że bardziej narażone na kontrolę oraz interwencję opieki społecznej są rodziny imigrantów. Trudno orzec, kto ma rację: ci, którzy takie wnioski wysuwają, czy autor, który zdaje się tonować te rozemocjonowane nastroje. Bo Czarnecki stara się dopuścić do głosu nie tylko tych, którym dzieci odebrano, albo tych, którzy szczęśliwie uciekli za granicę. I jako że reportaż jest wycinkiem rzeczywistości, nie dowiemy się, kto w tym sporze ma bezwzględną rację. Nie jest więc intencją autora, aby tę dyskusję zamykać. Jednak końcowe rozdziały nie pozostawiają wątpliwości: przed sądem większe prawa ma Norweg, imigrant zaś znajduje się na straconej pozycji, nawet gdy to rdzenny mieszkaniec kraju ze stolicą w Oslo ma na sumieniu molestowanie seksualne. Dwie wstrząsające relacje z wątkiem napastowania i gwałtów kończą całość „Dzieci Norwegii”. Skandalem jest zaś fakt, że to strona norweska, mimo ewidentnego przekroczenia prawa, dostała prawo do opieki nad dzieckiem.
„Dzieci Norwegii” można czytać również jako tekst mówiący o tym, do jakich absurdów prowadzi socjalizm, rozumiany nie tylko jako system gospodarczy, ale przede wszystkim wszechwładztwo systemu rządowego. Norwegia jest bowiem przykładem kraju, w którym dzieci uznaje się nie za własność rodziny, ale państwa. A takie postawienie sprawy kończyć się musi kontrolą oraz inwigilacją. Państwo przecież nie uwierzy w szlachetne intencje jakiejkolwiek instytucji, która nie jest państwowa. Natomiast do takich należy rodzina, co czyni ją z definicji czymś podejrzanym. Lektura reportażu Macieja Czarneckiego może być również zimnym prysznicem dla tych, którzy marzą o emigracji do bogatszych państw. Może się okazać, że kraje te są, co prawda, bardziej zasobne materialne, ale panują w nich tak dziwne zasady, że nie sposób w nich normalnie żyć.
Maciej Czarnecki, Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 237.
Michał Żarski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/314902-dzieci-norwegii-o-panstwie-nadopiekunczym-recenzja