Do trzech razy sztuka. Po dwóch fatalnych filmach o demonicznej planszy Ouija do akcji wkroczył autor świetnego „Oculusa”. Mike Flanagan nie tylko umiejętnie dawkuje napięcie, unikając przy tym taniego efekciarstwa, ale wyciąga całą istotę niebezpieczeństwa zabawy popularną spirytystyczną planszą.
Pół żartem, pół serio można by rzec, że nie przez przypadek Flanagan urodził się w osławionym miasteczku Salem, gdzie w 1692 roku spalono słynne czarownice. Reżyser przesiąkł najwyraźniej grozą od dziecka, bowiem dziś tworzy jedne z ciekawszych horrorów w Hollywood. Dowodem na to jest jego wersja historii o planszy Ouija, która od „Egzorcysty” pojawia się w horrorach jako jeden z ulubionych rekwizytów demonów. Drewniana zabawka firmy Hasbro służy rzekomo do niewinnych zabaw w wywoływanie duchów. Istnieje jednak wiele świadectw (ateiści mogą już zacząć się śmiać) mówiących o tragicznych duchowych konsekwencjach zabawy z tym kawałkiem drewna. Znani i poważni egzorcyści uczulają przed zabawą planszą, która jest jedną z najchętniej kupowanych rzeczy w dużych amerykańskich sieciówkach zabawkowych. Ks. Gary Thomas, na podstawie jego książki nakręcono „Rytuał” z Anthonym Hopkinsem, od lat przestrzega przed kontaktem z tym wynalazkiem. Jego zdaniem zabawa Ouija to „pukanie do drzwi królestwa, które jest poza zasięgiem wiedzy człowieka – jest to poza zasięgiem fizycznej natury ludzkiej egzystencji” To właśnie jest istota filmu „Ouija: Narodziny zła”, która umknęła twórcom dwóch poprzednich, słabiutkich filmów.**
Po tragicznej śmierci męża Alice (Elizabeth Reaser) wraz z dwiema córkami Doris (Annalise Basso) i Liną (Lulu Wilson) zajmują się „wywoływaniem duchów”. Oszukują ludzi, którzy przychodzą do nich po pomoc, przekonując siebie wzajemnie, że w taki sposób wypełniają pustkę w ich sercach. Wszystkie są racjonalistkami cynicznie grającymi na uczuciach cierpiących po stracie bliskich osób. W jakimś stopniu leczą też własną traumę po śmierci kochanego mężczyzny. Gdy w ich ręce trafia plansza Ouija przekonują się jednak, że istnieje świat pozamaterialny. Świat, z którego do tej pory sobie kpiły. Zachwycone możliwością porozmawiania z ojcem i mężem, nie zdają sobie sprawy, że zostawiają otwarte drzwi do swojego świata. A jak wiemy z takiego zaproszenia Zło skorzysta zawsze.
Flanagan powoli buduje napięcie, unikając przy tym pułapek typowych dla tego rodzaju kina grozy. Nie epatuje tanimi trickami z wyskakującymi co chwila z cienia upiorami. Dba o nakreślenie osobowości postaci, tłumacząc ich podejście do przerażającej rzeczywistości. Umiejętnie rozgrywa akcję ciszą, grą świateł i pewnym prowadzeniem dobrego aktorskiego tercetu. Wszystko to jest ważniejsze niż popisy efektami specjalnymi. Amerykanin puszcza przy tym oko do fanów gatunku wyśmiewając, podobnie jak Craven w „Krzykach” oklepane zachowania bohaterów horrorów. Przepysznie miesza też kino grozy o demonicznych dzieciach z klasykami o egzorcyzmach.
Flanagan skupia się też na postaci ks Toma (Henry Thomas), który (jak większość księży katolickich w horrorach) heroicznie stawia czoła złu, ale uświadamia też czym kończy się igranie z siłami, których pochodzenia nie jesteśmy pewni. W końcu Hollywood dało jasny przekaz w sprawie zabawy planszą, opierając się na katolickiej wykładni demonologicznej. Przekaz tego horroru jest jasny: bez egzorcyzmów zło zdeptane nie będzie. Odrodzi się w ten czy inny sposób i znów nas zaatakuje. Dla nas smaczkiem będzie polski wątek, który jest kluczowy dla rozwoju akcji. To jednak wyłącznie jeden z wielu powodów, by ten solidny horror obejrzeć. I oczywiście nigdy nie bawić się przeklętą planszą…
4,5/6
„Ouija: Narodziny zła”, reż: Mike Flanagan, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/313541-ouija-narodziny-zla-w-koncu-solidny-horror-o-popularnej-demonicznej-zabawce-recenzja