Zrobiony w manierze amerykańskiego kina indie, brytyjski film jest beatnikowską wersją katolickiej „Drogi życia”. Wzrusza i bawi nie mniej, choć nie ma tak metafizycznej głębi. Jest to jednak świetnie zagrane kino, choć opowiedziane według sprawdzonego schematu.
Trudno nie porównywać reżyserskiego debiutu Chanyi Button do obrazu Emilio Esteveza. Oba filmy są oparte na dokładnie tym samym wątku. Oto oglądamy duchową przemianę bohatera mającego misje rozsypania prochów ukochanej osoby. W amerykańskiej opowieści o drodze do Santiago de Compostela był to ojciec z prochami syna. W „Burn Burn Burn” są to zaś dwie przyjaciółki i duszek Kacperek ( jak sam się nazywa) instruujący dziewczyny w nagraniu, gdzie i jak rozsypać jego prochy. Estevez wraz ze swoim ojcem Martinem Sheenem opowiedzieli o poszukiwaniu sensu cierpienia i śmierci przez pryzmat krzyża. Krzyż pojawia się też w filmie Button, ale raczej w formie totemu, pustego cywilizacyjnie symbolu, do którego podświadomie mogą jednak dążyć wypruci z duchowości, zblazowani dobrobytem Europejczycy. Ciekawe jest to, że to właśnie na tym krzyżu pojawia się najgłębsze wyznanie bohaterki. Rzecz jasna skontrowane jest szybko absurdalnym brytyjskim humorem.
Nie przez przypadek umierający na raka trzustki Dan przypomina o maksymie Jacka Kerouaca, który chciał stykać się wyłącznie z szaleńcami ogarniętymi „szałem życia, szałem rozmowy, chęci zbawienia tych, którzy nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną jak bajeczne race”. 29-letni chłopak żałuje, że nie przeżył życia jeszcze intensywniej i mocniej nie podążał za ewangelią beatników - ojców chrzestnych rewolucji pokolenia 68. Dla niego wyzwolone życie kończy się jednak na szpitalnym łóżku. Pożerany przez raka, wyniszczony chemią, pełen złości, niezabliźnionych ran rodzinnych były król życia, którego poznajemy na dzikiej imprezie pragnie jeszcze raz odbyć podróż po miejscach, które naznaczyły jego życie. Są to zabytkowe miejsca, które odwiedził z ukochanym ojcem jak i klub gdzie stracił dziewictwo czy góra z widokiem na ocean. W każdym z nich jego przyjaciółki Seph i Alex mają nie tylko rozsypać jego prochy, ale również oczyścić własne dusze.
Dan poza nagranymi wskazówkami, które mają odczytywać w każdym z wyznaczonych miejsc zalewa dziewczyny swoim osobistym monologiem, ale też inspiruje je do wyznania najgłębszych sekretów i pragnień. Dziewczyny, jak przystało na kino drogi, poznają całą masę ekscentryków, którzy zbliżą je do poszukiwanej prawdy o sobie.
Siłą słodko-gorzkiego filmu Button jest ironiczny i sarkastyczny brytyjski humor, rozładowujący najbardziej emocjonalne wątki. Dziewczyny dostrzegają więc mądrość w rozhisteryzowanej babci-autostopowiczce, a odraża ich poznany hipsterski guru, który rankiem po upojnej imprezie okazuje się być zwyczajnym kretynem. Również postać umierającego Dana nie jest pretensjonalna i ckliwa. Wyznania konającego hipstera są poruszające i powinny dać do myślenia wszystkim przekładającym ponad szczęście jej złudną odmianę zwaną hedonizmem.
4,5/6
„Burn Burn Burn”, reż: Chanyi Button, dystr: Wistechmedia
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/313454-burn-burn-burn-droga-zycia-poruszajace-slodko-gorzkie-kino-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.