„Master of disaster” — to dwuznaczne określenie nie przez przypadek przylgnęło do pracującego w Hollywood Niemca Rolanda Emmericha. Nie tylko jest on specem od wysokobudżetowych rozwałek, którymi może konkurować z Michaelem Bayem, lecz jest i mistrzem artystycznych katastrof, które są mu wybaczane z powodu kasy, jaką jego filmy zarabiają.
Jego wszystkie produkcje zarobiły do tej pory, uwaga, ponad 3 mld (sic!) dol. Wśród wiekopomnych dzieł reżysera znajdziemy pociesznego, ale kultowego w erze DVD VHS „Uniwersalnego żołnierza” z Van Damme’em, fatalny remake „Godzilli” i napuszone lewicową ideologią apokaliptyczne „2012” i „Pojutrze”. Aż dziw bierze, że ten otwarty gej i lewacki zwolennik mitu o globalnym ociepleniu wraz ze zdeklarowanym prawakiem Melem Gibsonem zrobił oskarżanego przez lewicę o faszyzm „Patriotę”. To zresztą jego najlepszy artystycznie obraz.
Filmy Emmericha charakteryzują się banalną fabułą, drętwymi dialogami, nieznośnie łopatologicznym patosem i gargantuicznie rozbuchanymi specjalnymi efektami, pożerającymi widzów objadających się popcornem. Teraz reżyser powrócił sequelem „Dnia niepodległości”. 20 lat temu infantylna opowiastka o ataku kosmitów na Ziemię i bohaterstwie Amerykanów, którzy 4 lipca kopią ich tyłki, zarobiła ponad 800 mln dol. „Dzień niepodległości. Odrodzenie” zarobił jedynie (w przypadku Emmericha można użyć takiego słowa) 386 mln dol., co przy astronomicznym budżecie 165 mln uznano za porażkę. Całe więc szczęście, że nie powstanie trzecia odsłona. Można się było spodziewać, że w warstwie fabularnej film będzie gniotem. Dziury logiczne będą większe niż dziura ozonowa spędzająca sen z powiek reżysera, a bełkotliwy patos przebije przemowy Hillary Clinton.
Wynagrodzeniem powinny być więc efekty specjalne, które choć imponują rozmachem, to jednak nie powalają. Wszystko przez ich przesyt w dzisiejszym wysokobudżetowym kinie. O ile jeszcze dekadę temu Emmerich rzeczywiście mógł wyznaczać nowe trendy w kinie, to w erze uniwersum „Avengers” czy nowych wizjonerskich „Star Wars” jego rozwalanki stały się wtórne. Wszystko oczywiście jest tutaj większe niż w jedynce. Statki kosmitów są większe, wybuchy są bardziej spektakularne, Jeff Goldblum ma większe ego, Bill Pulman jako eksprezydent USA oferuje jeszcze więcej banalnych mądrości i ma długą, jak przystało na myśliciela, brodę, a Ziemianie o wiele lepszą technologię do walki z galaktycznymi najeźdźcami. Tylko co z tego, skoro nie ma ten film specyficznej kiczowatości kina o kosmitach, która narodziła się wraz z radiową interpretacją „Wojny światów” Orsona Wellesa. Pierwsza część właśnie tym się charakteryzowała, druga to wyłącznie świecąca fasada kina science fiction. Maszynka do zarabiania pieniędzy bez dramaturgii, napięcia, chłopięcego czaru, zawadiackiego humoru idealnie dopełniającego w oryginale patos. W filmie z 1996 r. amerykańska flaga powiewająca na wietrze naprawdę wzruszała, choć sceny z nią ociekały lukrem.
Z „Odrodzenia” można wyciągnąć jeden pozytywny wniosek. Nie warto osiadać na laurach jak tnący kasę na zbrojenia Ziemianie z wizji Emmericha, wierząc, że wojna nas nigdy więcej nie dosięgnie. Wróg tylko czeka na nasze lenistwo i rozprężenie. Cóż, gdyby tylko sequel „Dnia niepodległości” zrobił jakiś krnąbrny filmowiec jak Mel Gibson (o jego nowym chrześcijańskim filmie za tydzień), wówczas można by się pokusić o paralele z dzisiejszym światem. Władimir Putin ma w końcu wystarczającą kosmiczną facjatę.
2/6
„Dzień niepodległości.Odrodzenie”, reż. Roland Emmerich, dystr. Imperial Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/313351-dzien-niepodleglosci-odrodzenie-master-of-disaster-w-pigulce-dvd