Nigdy nie należałem do fanów infantylnych powieści Dana Browna. Nużyła mnie ich hochsztaplerska poza „inteligentnej sensacji”. Ekranizacje „Kod da Vinci” oraz „Aniołowie i demony” były też obarczone najprymitywniejszą katofobią, która miała nadawać płytkim przemyśleniom Browna aurę skandalu. Niemniej jednak obie ekranizacje książek zrobione przez solidnego rzemieślnika Rona Howarda broniły się na poziomie niezłych filmów sensacyjnych. Można było machnąć ręką na grafomanię Browna i dziecinne manipulacje dotyczące Kościoła katolickiego, i dać się porwać zgrabnie opowiedzianej akcji. Trzecia część trylogii o przygodach profesora Roberta Langdona nie tylko ma wyjątkowo głupi scenariusz, ale kuleje jako kino akcji. Ten film jest po prostu wyjątkowo nudny, wtórny, źle zagrany i pokracznie wyreżyserowany.**
Wszechwiedzący i z namaszczeniem deklamujący kolejnym pomagającym mu dziewczynom (tym razem to Felicity Jones) swoją wiedzę prof. Langdon budzi się w szpitalu z rozbitą głową. Nie pamięta co mu się stało i jak nazywa się kawa, ale na szczęście nie stracił szerokiej akademickiej wiedzy, pozwalającej po raz kolejny uratować mu świat. Teraz nie broni go przed mafią z Opus Dei i krwiożerczymi kardynałami z Watykanu, ale wirusem mającym na celu zabić połowę ludzkości. Wszystko z troski autorów zbrodniczego pomysłu o przeludnienie ziemi. Zagadka, a jakże, prowadzi do piekielnego poematu Dantego.
Od samego początku czuć w tym filmie bezczelną wtórność. Samo to nie jest jeszcze najgorszym grzechem. Popkultura przecież żywi się sama sobą. „Inferno” to jednak imitacja wyjątkowo słaba. Cierpiący na amnezję Langdon mógłby być wersją Jasona Bourne’a w marynarce. Jest zaś irytująco napuszonym nudziarzem. Kreśleni grubą kreską złoczyńcy nie mają w sobie nawet iskierki najbardziej komiksowych wrogów Bonda.
Kino sensacyjne rządzi się swoimi prawami, więc nie narzekam na brak logiki przy fabularnych rozwiązaniach. W „Inferno” banalność rozwiązań przekracza możliwą do tolerowania dawkę. Para bohaterów nie ma więc najmniejszych problemów w otwieraniu kolejnych sekretnych przejść w muzeach. Ucieka bez najmniejszego grymasu na twarzy od karabinierów i uzbrojonych agentów Światowej Organizacji Zdrowia.** Swoją drogą nie wiedziałem, że na usługach WTO są znający sztuki walki siepacze. No, ale skoro u Browna Opus Dei eliminuje wrogów wychowanym przez siebie Albinosem, to pewnie i WHO jest lepsza niż FSB Putina.
Langdon ze swoją pomocnicą co chwila łopatologicznie tłumaczą widzom, co właśnie zobaczyli na ekranie. Z rozdziawionymi minami (przy odpowiednio skrojonej, nudnej ścieżce dźwiękowej) odkrywają kolejne tajemnice, które przybliżają ich do finału, który dobrze znamy. Będzie mordobicie, nużące wywinięcie się od śmierci w ostatniej sekundzie i pojawi się też twist akcji odsłaniający mroczną prawdę o jednym z bohaterów. Problem w tym, że od pierwszej minuty filmu go przewidujemy. Natomiast kolejne etapy rozwiązania zanurzonej w twórczości Dantego zagadki są tak nonsensowne i obrażające inteligencje widza, że ich cytowanie w recenzji jest bezcelowe. Wiedzą to chyba sami twórcy, którzy w newralgicznych momentach raczą widza efekciarskimi i wyjętymi z taniego horroru ujęciami omamów Landgdona.
Widać, że Tom Hanks najmniejszym kosztem zgarnął pokaźny czek za kolejne wcielenie się w Langdona. Gra na jednej nucie jak większość znudzonych rolą i świetnie opłaconych gwiazdorów Hollywood. Żal jednak patrzeć na tak ambitnych artystów jak Omar Sy czy Irrfan Khan, którzy muszą świecić oczami w tak tragicznie napisanych rolach. Jedyne co może się w tym fatalnym filmie podobać to widoki Florencji, Wenecji i Stambułu. „Inferno” jest ładną pocztówką mającą zachęcić do spędzenia wakacji wśród zabytków Italii. Czy jednak 2 godzinny folder turystyczny naprawdę musi kosztować 75 milionów dolarów? Z pewnością nie jest wart 5 dolarów za bilet kinowy.
1,5/6
„Inferno”, reż: Ron Howard, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/311962-inferno-kod-glupoty-folder-turystyczny-niewarty-ceny-biletu-recenzja