Dzięki Canal+ obejrzałem dwa filmy z zeszłorocznego festiwalu w Gdyni: „Demona” Marcina Wrony i „Córki Dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej.
Ich powstanie to krok w kierunku zapełnienia luki. W Polsce kino gatunkowe zwykle interesowało niewielu twórców. A już horror pozostał w powijakach.
W PRL jeśli ktoś się odważał na kino grozy, to najczęściej w kostiumie historycznym lub przynajmniej retro, co pozwalało wziąć tematykę w podwójny nawias („Lokis”, „Wilczyca”, „Dom Sary”). W zasadzie nikt nie miał dość wyobraźni, aby łączyć przaśne polskie realia z takim ładunkiem fantazji. Najbardziej udany horror — „Medium” Jacka Koprowicza z 1985 r. — też skrył się za historią, tyle że nowszą. Grozę skomplikowanego parapsychologicznego eksperymentu reżyser nakreślił na tle innej grozy — Gdańska pod rządami hitlerowców.
W III RP było jeszcze gorzej. „Pora mroku” Grzegorza Kuczeriszki sprzed ośmiu lat pobiła rekord horrorowej grafomanii. Była jedna próba udana i nader ambitna. Waldemar Krzystek w „Fotografie” będącym także filmem o politycznych skojarzeniach miał tak niezwykły pomysł fabularny, że mógłby stanąć w szranki z zachodnimi twórcami szukającymi dróg odrodzenia gatunku.
„Demon” stał się sławny z powodu samobójczej śmierci Marcina Wrony na festiwalu. Ja odbieram jego ostatni film jako zadziwiająco wstrzemięźliwy, a jednak nastrojowy. Wprawdzie motyw żydowski — pan młody opętany na weselu przez ducha dziewczyny żyjącej w tym domu kiedyś — uważam za przewidywalny. Polskie kino i literatura wciąż się żywią tym motywem — obcości i jakby wyrzutów sumienia z powodu tych, którzy żyli na tej ziemi, a już ich nie ma. Ale jest w tym filmie coś osobliwie niedopowiedzianego. Jakiś subtelny żal z powodu tajemnicy nakładającej się na banał weselnej rutyny, również z powodu łatwości rozstawania się z tym, co kłopotliwe. No i gra aktorska: chapeaux bas, zwłaszcza przed Andrzejem Grabowskim (Ojciec) i Adamem Woronowiczem (Doktor). Taki team może nas olśnić dziwami.
Nie rozumiem entuzjazmu wokół „Córek dancingu”. Ciąg scenek, brak wyrazistych postaci, trochę konfekcji. Owszem, próbuje się epatować innym, luksusowo-popowym PRL, bo to także musical, ale nie dostrzegłem za wielu charakterystycznych cech epoki. Może był to materiał na poetycką opowieść, lecz czegoś mi zabrakło. Horroru w horrorze jak na lekarstwo, choć raz czy dwa syreny, które przywędrowały z Wisły do Adrii, wyrywają komuś serce.
Ale nawet takim próbom kibicuję. Rozkwit kina gatunkowego to bowiem znak siły kina jako takiego. Jego normalności.
Piotr Zaremba (wSieci)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/311362-zaremba-przed-telewizorem-polish-horror-story