O mojej ocenie werdyktów festiwalu filmowego piszę w innym miejscu. Tu o atmosferze. Mogliśmy ją wychwycić dzięki telewizyjnej transmisji z gali.
Nie wynajęto Macieja Stuhra, żeby opowiadał, jak na gali Orłów, kawały o Smoleńsku. Było poważnie, ba, patetycznie, co nie oznacza, że nie dało się wyczuć klimatu tej sali — rozedrganej, chociaż tłumionej „z godnością” antyrządowości. Kiedy Andrzej Wajda prawie otwarcie zestawiał los artysty w czasach stalinowskich, przedstawiony w jego „Powidokach”, z dzisiejszymi czasami, jemu drżał głos, a sala drżała wraz z nim. Gdy nagrodzona pani montażystka powiedziała coś o „prawie kobiety do własnego ciała”, sala szalała otwarcie. Choć artyści, ludzie przecież wrażliwi, mogliby sobie zadać choć pytanie, czy naprawdę tylko o kobiece ciało tu chodzi.
Ktoś obecny w Gdyni powiedział złośliwie, że te drgawki byłyby może mniej ostentacyjne, gdyby PISF rozdający pieniądze nie znajdował się w rękach lewicowej Magdaleny Sroki. Oczywiście PiS własnych filmowców na siłę nie stworzy, ale znając to środowisko, kto wie. Może wzmożenie byłoby mniejsze. Mnie uderzył manifest reżyserki Moniki Strzępki wręczającej jedną z nagród, traktujący o nieograniczonej niczym swobodzie artysty.
Choćby dlatego, że w przyrodzie nie ma na ogół niczego nieograniczonego. Stawiam pytanie, niedotyczące akurat filmu, ale pani Strzępka mówiła o całej przestrzeni, sama jest twórcą raczej teatralnym. W bydgoskim teatrze chorwacki reżyser Oliver Frjilić funduje nam widowisko, w którym aktorka wyjmuje z pochwy polską flagę, a Chrystus schodzi z krzyża, by gwałcić muzułmanki. Czy ten, kto daje pieniądze, władza publiczna, ma prawo sobie czegoś takiego nie życzyć. Państwo artyści uważają, że nie. Ja dokładnie odwrotnie.
Radosną wieścią z Gdyni były za to Platynowe Lwy, nagroda za całokształt twórczości dla 85-letniego Janusza Majewskiego. To człowiek, który od niepamiętnych czasów poruszał się w klimacie retro. Przy czym to retro nie oznaczało bezproblemowej pianki. „Zaklęte rewiry” z 1975 r. o przedwojennych kelnerach to jeden z najlepszych filmów polskich o ludzkiej naturze. Późniejsza o dwa lata „Sprawa Gorgonowej” — chyba jedyny tak świetny dramat sądowy itd.
Próbował i horroru, i kryminału, i klasycznego filmu historycznego i wojennej farsy, czyli wsadzał ręce tam, gdzie inni reżyserzy widzieli pogardliwie rozrywkę. I umiał to robić. Rok temu nakręcił kolejny film, a jego „Mała matura 1947” sprzed lat sześciu to skromne, ale sugestywne szkolne wspomnienie z czasów narzucania Polsce komunizmu. Stu lat, panie Januszu!
Piotr Zaremba (wSieci)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/310859-zaremba-przed-telewizorem-gdynskie-rozedrganie