W dyskusji pojawił się jednak zarzut, że Ukraińcy mordujący Polaków są pokazywani przez reżysera jako masa, tłum, że nie ma tam indywidualnych postaw. Zarzut znów nietrafiony, bo są w tym tłumie indywidualne twarze, indywidualne decyzje – ale też jest prawdą, że gdy na wołyńskie wsie napadali ukraińscy mordercy, nierzadko przecież sąsiedzi, to dla mordowanych zwykle nie było tam poszczególnych twarzy. Był jeden tłum, pełen żądzy mordowania i przez swoją homogeniczność w tej żądzy – straszliwy.
W „Nie trzeba głośno mówić” – powieści Mackiewicza arcyniewygodnej dla niemal wszystkich stron polskich sporów, i to do dzisiaj – pokazano wojenne losy Wileńszczyzny, przechodzącej z rąk do rąk, z systemu do systemu, w dużej mierze pozostawionej samej sobie przez emigracyjny rząd – z punktu widzenia jednego człowieka. Smarzowski stworzył film podobnie pokazujący historię Wołynia: Kresy stają się przedmiotem w grze, ludzie są traktowani jak mało znaczące pionki, a ich życie nie ma żadnego znaczenia. Ale nie ma w tym zarazem – podobnie jak u Mackiewicza – ani krzty banału i naiwności. To nie jest film „antywojenny”, to nie jest film, którego tezą jest, że „wojna jest zła”, a ludzie mają być dla siebie dobrzy. To film o nieuniknioności zła. Oglądając go, widz musi zadać sobie pytanie, czy znalazłszy się na miejscu głównej bohaterki miałby jakiś inny wybór, miałby jakąś drogę ucieczki oraz czy istniał sposób, aby całej hekatomby uniknąć – i musi odpowiedzieć przecząco. Pod tym względem jest „Wołyń” filmem fatalistycznym.
Jak nietrudno było przewidzieć, jednym z najczęściej powtarzających się podczas dyskusji po filmie pytań było to o jego wpływ na relacje polsko-ukraińskie. Opinie były różne – od skrajnego pesymizmu prof. Zybertowicza, który snuł wizje wykorzystania „Wołynia” przez rosyjską propagandę do działań ofensywnych, i to w całkiem dosłownym sensie, po optymizm Wojciecha Muchy, który uznał, że niemal nikt na Ukrainie nie będzie sądził, że „Wołyń” jest antyukraiński. Od producentów i reżysera dowiedzieliśmy się, że film obejrzał ukraiński ambasador w Polsce i nie uznał go za wymierzony w swój naród; z drugiej strony rozmowy z ukraińskim dystrybutorem zamarły, choć właśnie na Ukrainę film miał trafić przede wszystkim.
Ktoś w trakcie dyskusji powiedział, że nie da się zrobić filmu o wołyńskim ludobójstwie, który nie byłby zarazem filmem antyukraińskim. Ktoś inny przestrzegał przed stwierdzeniem, że na Kresach mordowali „Ukraińcy”, bo nie robili tego wszyscy. I tę prawdę film uwzględnia, nie brnąc zarazem w tandetny heroizm. W niektórych sytuacjach uratowanie człowieka to nie spektakularna brawura, ale po prostu pozostanie biernym – wystarczyło nie zwrócić uwagi morderców, że gdzieś skrajem lasu przemyka niedorżnięty Lach, aby uratować choć to jedno życie.
Tak, kresowe ludobójstwo było jednak udziałem zwykłych ludzi, przeciętniaków, którzy dali się omotać złu. Nie zabijali wyłącznie aktywiści OUN. I to również Smarzowski pokazuje, ale robi to – ponownie użyję tego słowa – uczciwie.
Mordercy to również ludzie wplątani w wielką politykę, zmanipulowani, namówieni cynicznie do bestialstwa, lecz zarazem zbyt słabi, by się tej manipulacji sprzeciwić. Ale i tutaj „Wołyń” chwyta balans – jak choćby w mistrzowskiej scenie pokazywanych na przemian dwóch kazań, wygłaszanych przez dwóch księży prawosławnych, z których jeden mówi o potrzebie wygaszenia nienawiści między narodami, a drugi namawia do rozlewania lackiej krwi.
Patrząc na sprawy nieco idealistycznie, można by oczekiwać, że „Wołyń” nie wzmocni animozji, ale przeciwnie – zmniejszy je, w bardzo uczciwy sposób pokazując jeden z najgorszych momentów we wspólnej historii. Oczywiście nie będzie to z pewnością powszechna reakcja po stronie ukraińskiej. Pewien jestem, że wielu Ukraińców – nawet tych, którzy z Polakami i Polską sympatyzują – wyjdzie z kin oburzonych, wściekłych, poruszonych. Nic dziwnego, zwłaszcza jeśli dotąd nie mieli pojęcia, co się działo na Wołyniu latem 1943 roku. Ale coś w nich zakiełkuje, coś zostanie posiane. Uczciwość Smarzowskiego musi wydać owoce – przynajmniej u części widzów. Porozumienie mimo trudnych momentów z przeszłości dobrze wzrasta szczególnie tam, gdzie istnieje dla niego dobra gleba w postaci wzajemnej sympatii, życzliwości i wspólnoty interesów – a to pomiędzy Polakami i Ukraińcami jest. Możemy mieć zatem do czynienia z początkowym wstrząsem, który ostatecznie przyczyni się do oczyszczenia. Oby tak się stało.
Trzeba też oczywiście uwzględniać czynnik zewnętrzny. Jak wskazywało kilku spośród dyskutujących, jest niemal pewne, że „Wołyń” w jakiś sposób wykorzysta rosyjska propaganda, choć raczej nie nadaje się on do szerokiego rozpowszechniania w Rosji – jak słusznie zauważył Piotr Skwieciński, sposób, w jaki Smarzowski pokazał epizod sowieckiej okupacji, jest radykalnie sprzeczny z linią kremlowskiej propagandy.
Jedno musi być całkiem jasne: jakkolwiek „Wołyń” wpłynie na relacje Polski z Ukrainą, jakkolwiek mógłby być używany przez speców od propagandy z Kremla, jakich by nie wywołał perturbacji w naszym kraju – z niczego nie można tu czynić zarzutu reżyserowi. Smarzowski sprawdził się jako twórca filmowy i jako człowiek, robiąc obraz ze wszech miar uczciwy, ale i profesjonalny. Film byłby na pewno słabszy, gdyby Smarzowski miał odpowiadać na jakieś polityczne zamówienia i dbać o spełnianie czyichś oczekiwań. To nie jest rola twórcy, a efekty takiego podejścia mogą być opłakane.
Wojciech Smarzowski mówi w wywiadach, że „Wołyń” był dla niego filmem najtrudniejszym. Nietrudno pojąć, dlaczego. Ale też trzeba powiedzieć, że z tego najtrudniejszego zadania reżyser wyszedł jako zwycięzca. Czapki z głów.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
W dyskusji pojawił się jednak zarzut, że Ukraińcy mordujący Polaków są pokazywani przez reżysera jako masa, tłum, że nie ma tam indywidualnych postaw. Zarzut znów nietrafiony, bo są w tym tłumie indywidualne twarze, indywidualne decyzje – ale też jest prawdą, że gdy na wołyńskie wsie napadali ukraińscy mordercy, nierzadko przecież sąsiedzi, to dla mordowanych zwykle nie było tam poszczególnych twarzy. Był jeden tłum, pełen żądzy mordowania i przez swoją homogeniczność w tej żądzy – straszliwy.
W „Nie trzeba głośno mówić” – powieści Mackiewicza arcyniewygodnej dla niemal wszystkich stron polskich sporów, i to do dzisiaj – pokazano wojenne losy Wileńszczyzny, przechodzącej z rąk do rąk, z systemu do systemu, w dużej mierze pozostawionej samej sobie przez emigracyjny rząd – z punktu widzenia jednego człowieka. Smarzowski stworzył film podobnie pokazujący historię Wołynia: Kresy stają się przedmiotem w grze, ludzie są traktowani jak mało znaczące pionki, a ich życie nie ma żadnego znaczenia. Ale nie ma w tym zarazem – podobnie jak u Mackiewicza – ani krzty banału i naiwności. To nie jest film „antywojenny”, to nie jest film, którego tezą jest, że „wojna jest zła”, a ludzie mają być dla siebie dobrzy. To film o nieuniknioności zła. Oglądając go, widz musi zadać sobie pytanie, czy znalazłszy się na miejscu głównej bohaterki miałby jakiś inny wybór, miałby jakąś drogę ucieczki oraz czy istniał sposób, aby całej hekatomby uniknąć – i musi odpowiedzieć przecząco. Pod tym względem jest „Wołyń” filmem fatalistycznym.
Jak nietrudno było przewidzieć, jednym z najczęściej powtarzających się podczas dyskusji po filmie pytań było to o jego wpływ na relacje polsko-ukraińskie. Opinie były różne – od skrajnego pesymizmu prof. Zybertowicza, który snuł wizje wykorzystania „Wołynia” przez rosyjską propagandę do działań ofensywnych, i to w całkiem dosłownym sensie, po optymizm Wojciecha Muchy, który uznał, że niemal nikt na Ukrainie nie będzie sądził, że „Wołyń” jest antyukraiński. Od producentów i reżysera dowiedzieliśmy się, że film obejrzał ukraiński ambasador w Polsce i nie uznał go za wymierzony w swój naród; z drugiej strony rozmowy z ukraińskim dystrybutorem zamarły, choć właśnie na Ukrainę film miał trafić przede wszystkim.
Ktoś w trakcie dyskusji powiedział, że nie da się zrobić filmu o wołyńskim ludobójstwie, który nie byłby zarazem filmem antyukraińskim. Ktoś inny przestrzegał przed stwierdzeniem, że na Kresach mordowali „Ukraińcy”, bo nie robili tego wszyscy. I tę prawdę film uwzględnia, nie brnąc zarazem w tandetny heroizm. W niektórych sytuacjach uratowanie człowieka to nie spektakularna brawura, ale po prostu pozostanie biernym – wystarczyło nie zwrócić uwagi morderców, że gdzieś skrajem lasu przemyka niedorżnięty Lach, aby uratować choć to jedno życie.
Tak, kresowe ludobójstwo było jednak udziałem zwykłych ludzi, przeciętniaków, którzy dali się omotać złu. Nie zabijali wyłącznie aktywiści OUN. I to również Smarzowski pokazuje, ale robi to – ponownie użyję tego słowa – uczciwie.
Mordercy to również ludzie wplątani w wielką politykę, zmanipulowani, namówieni cynicznie do bestialstwa, lecz zarazem zbyt słabi, by się tej manipulacji sprzeciwić. Ale i tutaj „Wołyń” chwyta balans – jak choćby w mistrzowskiej scenie pokazywanych na przemian dwóch kazań, wygłaszanych przez dwóch księży prawosławnych, z których jeden mówi o potrzebie wygaszenia nienawiści między narodami, a drugi namawia do rozlewania lackiej krwi.
Patrząc na sprawy nieco idealistycznie, można by oczekiwać, że „Wołyń” nie wzmocni animozji, ale przeciwnie – zmniejszy je, w bardzo uczciwy sposób pokazując jeden z najgorszych momentów we wspólnej historii. Oczywiście nie będzie to z pewnością powszechna reakcja po stronie ukraińskiej. Pewien jestem, że wielu Ukraińców – nawet tych, którzy z Polakami i Polską sympatyzują – wyjdzie z kin oburzonych, wściekłych, poruszonych. Nic dziwnego, zwłaszcza jeśli dotąd nie mieli pojęcia, co się działo na Wołyniu latem 1943 roku. Ale coś w nich zakiełkuje, coś zostanie posiane. Uczciwość Smarzowskiego musi wydać owoce – przynajmniej u części widzów. Porozumienie mimo trudnych momentów z przeszłości dobrze wzrasta szczególnie tam, gdzie istnieje dla niego dobra gleba w postaci wzajemnej sympatii, życzliwości i wspólnoty interesów – a to pomiędzy Polakami i Ukraińcami jest. Możemy mieć zatem do czynienia z początkowym wstrząsem, który ostatecznie przyczyni się do oczyszczenia. Oby tak się stało.
Trzeba też oczywiście uwzględniać czynnik zewnętrzny. Jak wskazywało kilku spośród dyskutujących, jest niemal pewne, że „Wołyń” w jakiś sposób wykorzysta rosyjska propaganda, choć raczej nie nadaje się on do szerokiego rozpowszechniania w Rosji – jak słusznie zauważył Piotr Skwieciński, sposób, w jaki Smarzowski pokazał epizod sowieckiej okupacji, jest radykalnie sprzeczny z linią kremlowskiej propagandy.
Jedno musi być całkiem jasne: jakkolwiek „Wołyń” wpłynie na relacje Polski z Ukrainą, jakkolwiek mógłby być używany przez speców od propagandy z Kremla, jakich by nie wywołał perturbacji w naszym kraju – z niczego nie można tu czynić zarzutu reżyserowi. Smarzowski sprawdził się jako twórca filmowy i jako człowiek, robiąc obraz ze wszech miar uczciwy, ale i profesjonalny. Film byłby na pewno słabszy, gdyby Smarzowski miał odpowiadać na jakieś polityczne zamówienia i dbać o spełnianie czyichś oczekiwań. To nie jest rola twórcy, a efekty takiego podejścia mogą być opłakane.
Wojciech Smarzowski mówi w wywiadach, że „Wołyń” był dla niego filmem najtrudniejszym. Nietrudno pojąć, dlaczego. Ale też trzeba powiedzieć, że z tego najtrudniejszego zadania reżyser wyszedł jako zwycięzca. Czapki z głów.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/309473-wolyn-czyli-opus-magnum-wojciecha-smarzowskiego-to-film-bolesnie-uczciwy-recenzja?strona=2