W niedzielę była piętnasta już rocznica zamachu na World Trade Center. Jedenasty września 2001 jest dla mnie dziwnie intymną datą – po części przez to, że wówczas sama leciałam do Stanów, po części przez to, że wiosną 2002 roku byłam w Nowym Jorku i to, że metro stawało na wiele minut w ciemnym tunelu, to że w sercu miasta wionęła dziura, to że mury i płoty wciąż oblepione były blaknącymi powoli plakatami, a prawie każdy missing person uśmiechał się promiennie z rozmokniętych zdjęć oraz to, że przez miasto przewaliła się upiorna wręcz burza, gromy rezonowały od budynków a czarne, opuchnięte chmury bardzo przypominały tę chmurę, która wówczas zdominowała ekrany telewizorów na świecie.
Nie ośmielam sobie rościć praw do amerykańskiego bólu. Mogę łączyć się w nim jako człowiek i mogę przyznać – z pokorą i wstydem, ale i pewną szczerością – że mimo, iż (pewnie nawet teraz, kiedy to piszę) cały czas płonie Syria i z różnych okien – nawet tych metaforycznych – skaczą ludzie, to jednak bliższa mi ta tragedia jedenastego września. Pewnie przez to, że wdarła się w moją dziecinną świadomość ognistą raną w ciele szklanometalowego kolosa.
Co w tym, co wydarzyło się tamtego krystalicznego poranka piętnaście lat temu, przemawia do mnie w sposób najostrzejszy, są ludzie w locie. Ludzie w wiecznym locie, utrwaleni w ciągłym spadaniu – a zwłaszcza jeden z nich, ten, który wygląda, jakby spadając ku ziemi, tak naprawdę porywał się do nieba.
The Falling Man. Zdjęcie, które wywołało piekielną awanturę – o sępiarstwo mediów, o epatowanie makabrą, o urażenie uczuć i o obrazoburczość. Bo przecież potem narracja 9/11 stała się narracją strażaków, flagi w paski, narracją heroizmu. O której owszem, trzeba pamiętać, bo Mężczyzna z Czerwoną Bandaną, bo Rick Rescorla, bo ojciec Mychal Judge, bo United Airlines Flight 93, bo setki innych, których z imion i przezwisk przywoływać nie będę, faktycznie w tym dniu wspięli się na wyżyny heroizmu i oddali swoje życia za to, by żyć mogli inni i cześć im za to i chwała.
Ale wróćmy do zdjęcia. Jedna noga lekko ugięta w kolanie, idealnie równoległy do wertykalnych linii budynku, the Falling Man jest niczym skoczek olimpijski, niczym rakieta startująca w kosmos. Maestria ludzkiego ciała, piękno życia utrwalonego w locie. Oto Ikar, zatrzymany w ruchu, już na zawsze nie-śmiertelny – bo na tym zdjęciu on już nigdy nie zginie.
W przypadku zdjęcia, tego zdjęcia, odpada cały kontekst. Niewysłowiona, niewyobrażalna zgroza bycia w pułapce z ognia i dymu, bez drogi ucieczki, bo samolot skasował szyb windowy i wszystkie wyjścia awaryjne są odcięte. I nie ma jak uciec, więc ludzie walczą o powietrze, wybijają okna, wychylają się na zewnątrz. Na nagraniach i innych zdjęciach widać, jak wymachują ubraniami, obrusami (prawdopodobnie z restauracji Windows on the World), jak wciąż walczą o życie. Z relacji bliskich – jeszcze przed śmiercią wykonywali telefony. Żegnali się. Mówili, że kochają, i że do widzenia. A potem skakali.
A tłum, który był przy tym, płakał.
Ponoć lot odbywał się w ciszy. Dopiero uderzenia o ziemię przyniosły dźwięk. I zapewne zgrozę.
Zgrozę tę próbuje odczytać, ukazać i przeżyć – a może zrozumieć – DeLillo. Falling Man czyta się źle. Poszatkowany język, migające obrazki, rwana, chaotyczna fabuła, czasy i miejsca przeplatające się ze sobą. Nie do końca wiadomo, o co chodzi, co się dzieje. Bo jest i Keith Neudecker, prawnik, których wydostaje się – z cudzą walizką w dłoni – z walącego się budynku. Są i chorzy na Alzheimera, którymi opiekuje się w ramach warsztatów terapeutycznych jego żona, z którą jest (chyba) w separacji, jest nieufność i wrogość na ulicy, gry karciane bez jednego uczestnika, któremu nie udało się przeżyć, dzieci z lornetkami, które wypatrują samolotów wysłanych przez „Bill Lawton” (fonetyczny Bin Laden) i kaskader-performer, który skacze z różnych miejsc – i na nowo, wciąż na nowo wciela się w tamtego Falling Man, którego zdjęcie tak mocno wstrząsnęło opinią publiczną.
Są też i terroryści – jest Hammad, jeden z pilotów i jego proces zbliżania się do Boga.
Wielowątkowe zaplątanie DeLilla irytuje. Czytelnik ma nadzieję na jakieś katharsis, na ujrzenie katastrofy w jakimś świetle, które nadałoby jej sens; głębszy, metafizyczny może, sens, który jest nam tak potrzebny aby objąć rozumem ogrom zła. A otrzymuje zamiast tego splątane obrazki, bolesne migawki, bezrefleksyjny seks, traumę, bałagan, lęki. Nie ma martyrologii, nie ma mowy o podniosłości śmierci – o akcie złożenia swojego życia w ofierze, jak ci wszyscy, którzy zamiast schodami na dół, gnali do góry. Nie ma patosu. Nie ma przebaczenia. Jest natomiast Łazarz, do którego jeszcze nie przyszedł Chrystus.
I to może drażnić, bo katastrofy i tragedie łatwiej (chyba) oswajać poprzez Wielkie Narracje, czy to heroiczne, czy absurdalne. DeLillo nie serwuje nic. Nic, poza truizmem, że nie można pójść dalej ze swoim życiem, nie zaakceptowawszy tego, co kiedyś miało miejsce. Żeby poradzić sobie z katastrofą, trzeba oswoić każdy jej milimetr i przyznać się przed sobą samym, że tamtego dnia było się w tamtym miejscu i zaznało się cierpienia.
Ale zarazem, mimo wszystko, dobrze jest wracać do DeLilla. Dobrze, ponieważ dzięki powieściom takim, jak Falling Man, można przyjrzeć się, jak INNI radzą sobie z cierpieniem. Jak INNI radzą sobie z Niewyobrażalnym.
Myśląc o 9/11, myślę o płonącej Warszawie, o gniotowatym, ale momentami pięknym, Mieście 44, myślę o otrzymanych ostatnio Dziewczynach z Powstania, ale także o Syrian Notebooks Littella, o bezradnym ciele Marie Colvin i o upiornej historii Aldy, którą opisał Andrew Meier w To The Heart of a Conflict – Chechnya.
Myślę też nad tym, czy w obliczu końca świata (jaki znamy), sztuka – a zwłaszcza literatura – ma jeszcze coś do powiedzenia. Istnieją bowiem zdjęcia, jest słynna Napalm Girl, jest Falling Man, jest flaga na Iwo Jima czy egzekucja w Sajgonie. W obliczu tych zdjęć wydaje się, że literatura, cała kraina słowa, schodzi na dalszy plan; blaknie, gdyż brak jej tej bliskości, dziwnej intymności fotografa, która łączy obiekt zdjęcia z tym, który je robi. Ale jednak – szatkowana fabuła DeLilla, zrywki i wyrywki, kalejdoskopy doznań – choć drażnią, zapadają w pamięć. Nie ewokują wyobrażeń, ale przywołują specyficzny stan ducha, pewną możność wczucia się w sytuację. To po pierwsze. Po drugie – to, że DeLillo wprowadza na karty Hammada, przypomina nam coś, o czym lepiej w ogóle nie pamiętać. Terrorysta to też człowiek. To istota ludzka obdarzona wrażliwością, charakterem, osobowością. To ktoś, kto myśli i kto podejmuje decyzje. I ten, kto porywa samolot i uderza w budynek – ginie i zabija – może być tą samą osobą, która tydzień wcześniej spotkałeś lub spotkałaś w parku.
Do Falling Man można wracać. Raz po raz – i szukać za każdym razem czegoś innego. Pierwsza lektura to zawsze eksploracja. Oto przede mną nowy ląd, którego zarys znam tylko w takim stopniu, w jakim się uprzednio na jego temat wywiedziałam. Gwoli przykładu, na Ballardzie się rozbiłam – dosłownie, bo The Kindness of Women kupiłam przez przypadek. („Macie może…tego…tego od High-Rise, od tego filmu?” „No coś jest, ale to sequel.” „E, jak za sześć złotych, to proszę.”) Pierwsza lektura Falling Man to była też taka prawie że przypadkowa eksploracja. Zapamiętałam dzieci z lornetkami i pierwsze strony, o wyjściu z budynku. A potem już było odkrywanie coraz to nowszych obszarów. Hammad i to, że z jakiegoś powodu jego narracja jest zawsze zrytmizowana i czujesz, czytając, bojaźń i drżenie. Lianne i jej mikrodotknięcia pustki. Chorzy na Alzheimera jak ten chór grecki – niby bohater, niby narrator, niby tło.
Więc czym jest Falling Man? Dlaczego doń wróciłam, a teraz o nim piszę? Na to pierwsze nie umiem odpowiedzieć. A na to drugie przyznaję – bo mnie boli. Bo jest jak drzazga – tyle, że zamiast pod skórę, wbita w moją nie-świadomość. Powieść jest – może!!! – próbą objęcia chaosu tamtych dni. Próbą dotknięcia pęknięć, próbą ich…upamiętnienia? Trudno powiedzieć, ale można odnieść wrażenie, że w gąszczu ciał, w kontekście KATASTROFY, która zaciemnia sobą wszystko, ginie gdzieś jednostka i jej mikroskopijne doświadczenia. A DeLillo kuca przy swych bohaterach, odsuwa KATASTROFĘ na poboczny tor, i ogląda małe życia everymanów i szwarccharakterów i daje im dojść do głosu – już bez heroizmu, ale za to z seksem bez uczuć i stanami lękowymi. I może to jest ważne, tak ważne jak tamto zdjęcie Associated Press wykonane przez Richarda Drew, na które przez długi czas nikt nie mógł patrzeć.
Czy literatura musi czemuś służyć? W sumie to pytanie można rozszerzyć na całą sztukę – czy ona musi czemuś służyć? Za co ponosi odpowiedzialność artysta? Za terapię? Za katharsis? Za promowanie dobra, piękna i prawdy? A może nie, może sztuka jest po prostu – w takim najbardziej fundamentalnym wymiarze – odpowiedzią Człowieka na Świat (a ‘Świat’ można tutaj rozumieć dowolnie szeroko, od jednostkowych doznań, po kataklizmy)?
Prawda jest taka, proszę Państwa, że nie wiem. Przyznaję – im więcej mam lat (choć wybitnie dużo to ja ich nie mam, to też przyznaję), tym jestem głupsza. Jedyne, co ja mogę powiedzieć, to – Falling Man DeLillo mnie wkurzył, znudził, przeraził – i zabolał. Więc w kontekście 9/11 wróciłam do niego. Dotknęłam na nowo tego lotu, którego nie znam, a który na zawsze jednak istnieje w mojej (jakże europejskiej mimo wszystko!) głowie.
Ola Koehler
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/308095-lot-wiecznie-zatrzymany-krotka-refleksja-nad-literatura-w-obliczu-konca-swiata-jaki-znamy