Nie powala na kolana, ale to zupełnie przyzwoity film. Dobrze, że w końcu powstał. Mogło być gorzej – tak najkrócej mogłabym opisać swoje wrażenia po obejrzeniu „Smoleńska” w reż. Antoniego Krauzego.
Biorąc pod uwagę wszystkie trudności, jakie napotykał film podczas realizacji, z finansowymi na czele – można by nawet uznać go za wybitny. No ale tak dobrze nie jest. Nie ocenia się filmu, ani żadnego innego dzieła przez pryzmat „mąk pracy twórczej”. Liczy się efekt końcowy. A ten oscyluje gdzieś kolo czwórki z małym minusem (w starej skali szkolnych ocen).
Na początku walory. Najważniejszy jest chyba ten, że historię (przecież znaną?) po prostu się ogląda. Choć momentami film przypomina trochę „paradokument” to jednak utrzymuje tempo i nieodzowną ciekawość „co dalej”? Całkiem zręcznie przeplata też fabułę z telewizyjnymi archiwaliami i odtwarza atmosferę po katastrofie na Krakowskim Przedmieściu, a także społeczne reakcje różnych środowisk na kwietniowe wydarzenia.
Sama konstrukcja fabuły przywodzi mi na myśl dwa skojarzenia. Pierwsze to oczywiście „Człowiek z marmuru” Andrzeja Wajdy, drugie to „Wierność” - spektakl Teatru Telewizji o sprawie śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Oba, podobnie jak obraz Krauzego główną bohaterką czynią postać dziennikarki, która szuka prawdy. I stopniowo dokonywane odkrycia, zmieniają jej „wyjściowy” punkt widzenia.
Tu jednak zaczynają się moje uwagi krytyczne. Beata Fido trochę niekonsekwentnie prowadzi swoją Ninę. A jej duchowa ewolucja pozostaje umiarkowanie przekonywująca. Śledząc losy bohaterki trudno się z nią utożsamić, czy spojrzeć na wydarzenia jej oczyma. Po potencjalnym „momencie zwrotnym” jakim wydaje się chwila, w której dziewczyna zdaje sobie sprawę, że padła ofiarą świadomej manipulacji – wraca do dawnych „lemingowych” założeń. Przy czym nie widzimy jej rozterek ani wahań. Po prostu jednego dnia myśli jedno, drugiego – drugie. Nie bardzo też wiadomo jakie przełożenie jej kolejne „odkrycia” mają na efekt antenowy i jej pozycję w pracy.
Przy okazji nie mogłam się oprzeć refleksji, że przez pięć lat pracy w programie śledczym, w ramach spotkań z informatorami nie odwiedziłam nawet połowy tych kawiarni, lokali i dyskotek, co filmowa dziennikarka w ciągu umownych kilku miesięcy. No, ale to zupełnie niewinne „podkręcenie” dziennikarskich realiów.
Nieco mniej „niewinne” jest już dodanie do listy prawdziwych samobójstw osób związanych z katastrofą – śmierci operatora, który robił zdjęcia na miejscu tragedii. Owszem, film to nie dokument, ale taka wrzutka wydaje się zupełnie niepotrzebna. Prawdziwych faktów jest aż nadto, by zbudować nastrój zagrożenia.
Przeszkadzały mi jeszcze inne drobiazgi. Jak choćby zupełnie „na doklejkę” wmontowana scena erotyczna. I nie przemawia przeze mnie pruderia. Dla mnie to i pół filmu mogłoby się toczyć w łóżku. Byle to miało jakieś scenariuszowe uzasadnienie.
Zazgrzytała mi też jedna z pierwszych scen, kiedy to bohaterka wychodząc po zakupy rankiem 10 kwietnia mówi do swego narzeczonego – operatora, by nie przegapił transmisji z Katynia. Szczerze mówiąc, mało naturalne wydaje mi się, by pracownicy sceptycznej wobec prezydenta stacji, w wolny od pracy dzień, dla czystej przyjemności oglądali niczym mecz ekstraklasy - transmisję z państwowych uroczystości… Ale może się czepiam.
Co do obsady pozostałych ról: odtwórcy pary prezydenckiej wykonali kawał dobrej roboty. Choć w dzisiejszych czasach można by oczekiwać lepszych efektów, jeśli chodzi o charakteryzację przynajmniej w przypadku Lecha Łotockiego (filmowy Lech Kaczyński). Natomiast Ewa Dałkowska – jako Maria Kaczyńska – bardzo naturalna – została niestety zupełnie zmarginalizowana. Trochę szkoda.
Nieco demoniczna postać redaktora odtwarzana przez Redbada Klinijstrę – wypada za to przekonująco. Podobnie jak dyplomata rodem ze służb – w wykonaniu Jerzego Zelnika. Inni aktorzy drugoplanowi – mają lepsze lub gorsze epizody. Na wyróżnienie zasługuje – zgadzam się z Łukaszem Adamskim – Aldona Struzik jako Ewa Błasik oraz filmowa matka bohaterki Halina Łabonarska.
Generalnie jednak największym mankamentem filmu jest spory chaos w narracji. Chyba nie udało się do końca zatuszować „szwy”po czterech różnych autorach scenariusza.
Ale najważniejsze przesłanie ukazane jest mocno. Mechanizm manipulacji, wrzutek medialnych, kłamstw i zafałszowań – świadomie wplatanych w opowieść o przyczynach katastrofy. Oczywiście w filmie pokazanych jest tylko kilka z nich – najbardziej szczegółowo historia rzekomej kłótni prezydenta z generałem Błasikiem – przed samym feralnym lotem.
Na kluczowe pytanie targające opinią publiczną: czy to był zamach? - film nie daje jednoznacznej odpowiedzi. (Choć kto chce zinterpretuje sobie w ten sposób rozkaz wydany rosyjskim kontrolerom z samej Moskwy, by samolot sprowadzić na 50 zamiast na 100 metrów). Za to o wybuchu na pokładzie mowa jest wprost.
Podsumowując mamy pierwszy film o Smoleńsku, który zdecydowanie obnaża słabości MAK-owsko-Millerowskich ustaleń, a także niekonsekwencje śledztwa prokuratury. Robi to w sposób fabularny, atrakcyjny, bez nachalnej propagandy, ale też nie bez potknięć. Kto czekał na dzieło doskonałe – może się zawieść. Ale kto pójdzie do kina - czasu nie zmarnuje. Na pewno jest i będzie o czym dyskutować.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/307457-smolensk-wazne-dzielo-niedoskonale-odslania-medialne-manipulacje-ale-pozostawia-artystyczny-niedosyt
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.