Jest w „Smoleńsku” wiele deklaratywnych dialogów i uproszczonych postaci. Film przygniata jaskrawą publicystyką. Nie jest to jednak mój zarzut. Zarówno Krzysztof Zanussi w „Obcym ciele” jak i Patryk Vega w „Służbach Specjalnych” nie unikali takiej stylistyki. Kino z jasną tezą polityczną nie jest niczym niezwykłym, czego dowodem jest choćby głośny „JFK” Olivera Stone’a.
Oglądając film Krauzego wciąż miałem zresztą przed oczami jednoznaczny w wymowie i publicystyczny obraz Stone’a. Krauze zrobił równie drobiazgowo i klarownie budujący teorie spiskowe film, choć oczywiście nie można obu filmów artystycznie ze sobą zestawiać. Krauze nie był wcale tak daleki, by zrobić równie spełniony film. Przy większym budżecie „Smoleńsk” byłby krytykowany przez niektóre media wyłącznie za wymowę polityczną.
Trudno specjalnie analizować grę Lecha Łotockiego i Ewy Dałkowskiej, którzy z powodzeniem odkrywają kilka scen z ostatnich chwil życie pary prezydenckiej. Nie tworzą kreacji, co jest jednak zrozumiałe. Oboje pojawiają się na ekranie bardzo krótko, choć Łotockiemu udaje się w tym czasie wiarygodnie oddać przemówienie prezydenta Kaczyńskiego w Tbilisi. Jest w „Smoleńsku” wiele dobry ról drugoplanowych na czele z przekonującym Markiem Bukowskim w roli byłego pilota pomagającego w dziennikarskim śledztwie.
Krauze jest zaskakująco wycofany emocjonalnie. Jego film to dosyć sucha relacja z tego, co się stało feralnego 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem i następnie na Krakowskim Przedmieściu. W pierwszych kilkunastu minutach filmu powstaje wręcz wrażenie obcowania z fabularyzowanym dokumentem, a nie filmem fabularnym. Choć ostatnia scena pokazuje wybuch na pokładzie Tupolewa, Krauze nie mówi, kto jest za niego odpowiedzialny. Tak buduje akcję, by widz sam odpowiedział sobie na pytanie, kto mógł dokonać zamachu na polską elitę lecącą do Katynia. Nie jestem zwolennikiem tezy o zamachu w Smoleńsku, jednak taka artystyczna wizja tego zdarzenia do mnie przemawia. Zupełnie jak w „JFK” Stone’a, którego wizji przyczyn śmierci prezydenta USA nie podzielam.
„Smoleńsk” Antoniego Krauze broni się na wielu płaszczyznach. Nawet wyśmiewana od dawna m.in. przez „Gazetę Wyborczą” finałowa mistyczna scena spotkania ofiar katastrofy z poległymi żołnierzami w Katyniu jest pozbawiona kiczu, którego się bardzo obawiałem. Zaskakująco pasuje do surowej, chłodnej dokumentalnej stylistyki Krauzego. Wspaniale wybrzmiewa też przejmująca muzyka Michała Lorenca, nadająca filmowi specyficznego klimatu.
Cieszę się, że już wiekowemu Antoniemu Krauzemu udało się nakręcić solidny, choć z pewnością nie dorównujący poziomem „Czarnemu Czwartkowi”, film, który z biegiem czasu będzie nabierał wartości. Mam nadzieję, że filmowa opowieść o katastrofie Smoleńskiej nie zakończy się na tym obrazie, a otworzy filmowcom drogę do kolejnych najróżniejszych ideologicznie wizji tej przełomowej dla polskiego narodu katastrofy.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Jest w „Smoleńsku” wiele deklaratywnych dialogów i uproszczonych postaci. Film przygniata jaskrawą publicystyką. Nie jest to jednak mój zarzut. Zarówno Krzysztof Zanussi w „Obcym ciele” jak i Patryk Vega w „Służbach Specjalnych” nie unikali takiej stylistyki. Kino z jasną tezą polityczną nie jest niczym niezwykłym, czego dowodem jest choćby głośny „JFK” Olivera Stone’a.
Oglądając film Krauzego wciąż miałem zresztą przed oczami jednoznaczny w wymowie i publicystyczny obraz Stone’a. Krauze zrobił równie drobiazgowo i klarownie budujący teorie spiskowe film, choć oczywiście nie można obu filmów artystycznie ze sobą zestawiać. Krauze nie był wcale tak daleki, by zrobić równie spełniony film. Przy większym budżecie „Smoleńsk” byłby krytykowany przez niektóre media wyłącznie za wymowę polityczną.
Trudno specjalnie analizować grę Lecha Łotockiego i Ewy Dałkowskiej, którzy z powodzeniem odkrywają kilka scen z ostatnich chwil życie pary prezydenckiej. Nie tworzą kreacji, co jest jednak zrozumiałe. Oboje pojawiają się na ekranie bardzo krótko, choć Łotockiemu udaje się w tym czasie wiarygodnie oddać przemówienie prezydenta Kaczyńskiego w Tbilisi. Jest w „Smoleńsku” wiele dobry ról drugoplanowych na czele z przekonującym Markiem Bukowskim w roli byłego pilota pomagającego w dziennikarskim śledztwie.
Krauze jest zaskakująco wycofany emocjonalnie. Jego film to dosyć sucha relacja z tego, co się stało feralnego 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem i następnie na Krakowskim Przedmieściu. W pierwszych kilkunastu minutach filmu powstaje wręcz wrażenie obcowania z fabularyzowanym dokumentem, a nie filmem fabularnym. Choć ostatnia scena pokazuje wybuch na pokładzie Tupolewa, Krauze nie mówi, kto jest za niego odpowiedzialny. Tak buduje akcję, by widz sam odpowiedział sobie na pytanie, kto mógł dokonać zamachu na polską elitę lecącą do Katynia. Nie jestem zwolennikiem tezy o zamachu w Smoleńsku, jednak taka artystyczna wizja tego zdarzenia do mnie przemawia. Zupełnie jak w „JFK” Stone’a, którego wizji przyczyn śmierci prezydenta USA nie podzielam.
„Smoleńsk” Antoniego Krauze broni się na wielu płaszczyznach. Nawet wyśmiewana od dawna m.in. przez „Gazetę Wyborczą” finałowa mistyczna scena spotkania ofiar katastrofy z poległymi żołnierzami w Katyniu jest pozbawiona kiczu, którego się bardzo obawiałem. Zaskakująco pasuje do surowej, chłodnej dokumentalnej stylistyki Krauzego. Wspaniale wybrzmiewa też przejmująca muzyka Michała Lorenca, nadająca filmowi specyficznego klimatu.
Cieszę się, że już wiekowemu Antoniemu Krauzemu udało się nakręcić solidny, choć z pewnością nie dorównujący poziomem „Czarnemu Czwartkowi”, film, który z biegiem czasu będzie nabierał wartości. Mam nadzieję, że filmowa opowieść o katastrofie Smoleńskiej nie zakończy się na tym obrazie, a otworzy filmowcom drogę do kolejnych najróżniejszych ideologicznie wizji tej przełomowej dla polskiego narodu katastrofy.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/307343-smolensk-byl-potencjal-na-polskiego-jfk-film-broni-sie-na-wielu-plaszczyznach-recenzja?strona=2