"Zjednoczone Stany Miłości" - zmarnowana szansa na zgrabną pocztówkę z lat 90. NASZA RECENZJA

mat. prasowe
mat. prasowe

Źle pisze się jakiekolwiek refleksje po tego typu filmach. Źle, bo „Zjednoczone Stany Miłości” („ZSM”) nie tylko miały potencjał i dały nadzieję na kawałek dobrego kina opowiadającego o latach 90., ale nawet w części stanęły na wysokości zadania. Niestety, gdy wydawało się, że „ZSM” będzie można zakwalifikować jako całkiem zgrabną pocztówkę (kasetę VHS) z czasów transformacji ustrojowej, Tomasz Wasilewski (reżyser i scenarzysta filmu) postanowił uciec w tani i ograny do granic możliwości schemat.

Ale po kolei. Film oddaje szarą i brudną rzeczywistość początku lat 90.: problemy z adaptacją w nowych warunkach (nauczycielka rosyjskiego tracąca pracę w szkole), surowe relacje rodzinne i przaśną rzeczywistość w szkołach, zakrystiach i klatkach schodowych. Dla jednych będzie to sentymentalna podróż w czasie, dla młodszych poznanie rzeczywistości, o której nie mieli pojęcia. Klimat doskonale oddają prozaiczne sytuacje i uciążliwe - przynajmniej z dzisiejszej perspektywy - problemy z codziennością.

W szarości i brudzie roku 1990 serwowane są nam historie trojga kobiet: zmęczonej i pogubionej w życiu matki, nieco wyniosłej dyrektorki szkoły (niezła rola Magdaleny Cieleckiej) i przechodzącej na emeryturę nauczycielki języka rosyjskiego. Każda z nich zmaga się z czymś innym, ale w gruncie rzeczy tym samym: poszukiwaniem stabilności, sensu, miłości. Banalne, ale przecież prawdziwe.

To naprawdę mogło się udać. Nawet jeśli scenariusz musiał zostać okraszony niespełnionym uczuciem do wikarego, a romans dyrektorki z miejscowym lekarzem był płytki jak historia z serialu, to na tym etapie „ZSM” jeszcze się broniły: atmosferą, zdjęciami, przesłaniem o nierównej walce z transformacją, o kulejącej inteligencji, o braku sensu. Niestety, za mało w tym wszystkim było „Innej Duszy” (doskonałej powieści Łukasza Orbitowskiego osadzonej właśnie w latach 90.), a za dużo prób kombinowania, które doprowadziły film Wasilewskiego w ślepy zaułek.

Zjednoczone stany miłości” Wasilewskiego na Berlinale. ZWIASTUN

Film w pewnym momencie wypadł z torów. Historie są rwane i niedokończone (to jeszcze można tłumaczyć zabiegiem artystycznym), ale ostatecznym złym wyborem, który determinuje odbiór filmu jest utopienie całej opowieści w festiwalu naturalizmu, brutalności, erotyki (czy wręcz pornografii) i domniemanych kontrowersji, którymi polskie kino co jakiś czas musi wymiotować.

Szkoda, bo lata 90. w Polsce są wielką i wciąż mało używaną (poza nielicznymi wyjątkami) kopalnią historii, opowieści i pomysłów na fabułę opowiadających o czymś więcej niż seksualne niespełnienie i wszechogarniający smutek. Szkoda, bo wydawało się, że Wasilewski zgrabnie opowie o polskiej transformacji, niechby nawet z przesadą w jedną czy drugą stronę. Szkoda wreszcie, bo historie w „ZSM” miały ręce i nogi. Z czasem dopiero postanowiono je wyrwać - zupełnie niepotrzebnie.

Zjednoczone Stany Miłości” koniec końców, niestety, zawodzą, ale dają nadzieję, że lata 90. tak w literaturze, jak i kinie z czasem będą powracać. Jedni będą odnajdywać w nich minione czasy, drudzy odkrywać niezbadane i nieznane dotąd refleksje o Polsce i Polakach. Warto szukać tam inspiracji. Pozostaje mieć nadzieję, że Wasilewski to tylko wstęp do tych poszukiwań.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych