Francuski polityczny serial „Marsylia” ma być w założeniu europejskim odpowiednikiem „House of Cards”. Choć reżyser Florent Siri odżegnuje się od tego porównania, trudno obu tytułów nie zestawiać choćby dlatego, że producentem jest od niedawna obecny na polskim rynku Netflix.
To porównanie już na pierwszy rzut oka jest na wyrost. Nie tylko ze względu na poziom obu seriali, lecz i ich treść. Z uwagi na miejski charakter „Marsylii” bliżej jej do „Bossa” opowiadającego o burmistrzu Chicago Tomie Kanie albo do „Kto się odważy” niż waszyngtońskiej epopei o diable Franku Underwoodzie. Robert Taro (Gérard Depardieu) od dwóch dekad jest merem Marsylii. Zanim odda władzę swojemu politycznemu wychowankowi, chce przeprowadzić w mieście kluczową inwestycję. Marsylia ma się stać znana z gargantuicznego kasyna w miejscu portu. Następca ma jednak plan, jak pokrzyżować szyki mentorowi.
Tak zaczyna się francuska produkcja o kulisach polityki w lokalnym wymiarze. W tle politycznej wojny dotykane są wątki związków mafii z politykami (to w Marsylii toczy się przecież część akcji legendarnego „Francuskiego łącznika”), ale mamy również naświetlone życie imigrantów, a francuskie getta zestawione są z życiem elity miasta. Ma to oczywiście swój koloryt i w jakimś stopniu może ciekawić, choć tematyka zderzenia kultur jest filmowo wyświechtana. Pojawia się przecież dziś we francuskim kinie każdego gatunku, łącznie z komediami.
Wtórność bije niestety od głównego wątku filmu. Politycy są przekupni i nielojalni? Nie żyjemy w demokracji, ale w mediokracji, w której liczy się wyłącznie tania gra pod publiczkę? Świat bandycki i polityka się przenikają? Na miły Bóg, powiedzcie mi coś, czego nie wiem! Ten serial nie wnosi absolutnie niczego nowego do opowieści o brudzie polityki i podłości decydentów w garniturach, przy których Don Vito Corleone to arbiter elegancji i honoru.
Problemem „Marsylii” jest nie tylko banalny scenariusz, lecz
także umiędzynarodowienie formatu. Akcja umiejscowiona w skądinąd pięknie sfotografowanej z lotu ptaka Marsylii jest na tyle uniwersalna, że mogłaby być umieszczona w Rzymie, Atenach, Nowym Jorku czy Madrycie. Bohaterowie co chwilę pompatycznie ogłaszają miłość do miasta, ale ich wyznania trącą sztucznością i wyrachowaniem scenarzystów. Naprawdę nie trzeba rezygnować z narodowej specyfiki, by sprzedać telewizyjną produkcję globalnie. Sukces czysto neapolitańskiego serialu „Gomorra” jest tego najlepszym dowodem.
Na domiar złego widać, że mieszkający w Belgii (z powrotem) rosyjski aktor Gérard Depardieu przyjął rolę mera wyłącznie ze względów finansowych. Niegdyś wybitny artysta, znany z różnorodnych ról w takich klasykach jak „Cyrano de Bergerac”, „Danton” Wajdy, „Zielona karta” czy „1492. Wyprawa do raju”, snuje się ociężale po ekranie, grając dwoma grymasami nalanej od Putinowskiej gościnności twarzy. A może to celowe działanie socjalisty, który porzucił francuski paszport przez wysokie podatki lewicowego rządu? Może tak właśnie chce ukarać znienawidzonych rodaków, dając światu serial niestrawny jak przeterminowane bordeaux i czerstwy jak kilkudniowa bagietka? Francuzom trudno będzie przełknąć, że nie są w stanie nawet stanąć do boju z amerykańskimi politycznymi serialami. Depardieu teraz już naprawdę nie ma po co wracać do Francji.
2/6
„Marsylia”, reż. Florent Siri. Serial dostępny na Netflix.com
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/293706-marsylia-politycy-sa-zli-zepsuci-i-lubia-mafie-serio-nie-wiedzialem-recenzja