"Lemonade" Beyoncé. To pop totalny. Recenzja

 _Beyoncé, „Lemonade”, Sony Music Entertainment_
_Beyoncé, „Lemonade”, Sony Music Entertainment_

Kim jest Beyoncé? Kobietą pracującą, która żadnej pracy się nie boi. Przynajmniej jeśli chodzi o show-biznes…Wykonała kawał znakomitej roboty. Album „Lemonade” jest bowiem i dla fanów muzyki czarnej, i białej, wyrafinowanej i od razu czepiającej się nieprzygotowanego ucha. Dobrze pomyślanej, jeszcze lepiej wykonanej. To pop totalny.

Jeszcze pod koniec lat 90. była jedną z trzech wokalistek w Destiny’s Child i działała według reguł taty pełniącego wówczas rolę aż nazbyt rzutkiego menedżera grupy. Dziś jest gotowa iść z ojcem do sądu, by  tylko odzyskać od niego prawa do dawnych utworów. Skończył się bowiem czas sentymentów, kompromisów czy odpuszczania czegokolwiek. Beyoncé, której wartość rynkową w zeszłym roku wyceniono na 250 mln dol., nie stać na brak perfekcjonizmu. Ta pracoholiczka ponoć zaczynająca dzień o 5 rano, by dopilnować każdego detalu w swoich przedsięwzięciach — rozwijanym właśnie wydawnictwie muzycznym, szyldach odzieżowych, spektakularnej karierze muzycznej i trochę mniej spektakularnej karierze filmowej.

Nawet małżeństwo z raperem Jayem Z nazywanym nie bez podstaw „czarnym Billem Gatesem” wydaje się wypadkową przekonująco prezentującego się w mediach uczucia i doskonałego posunięcia biznesowego. Pani Carter-Knowles w jednej chwili jest głosem amerykańskich kobiet — głosem dumnym, silnym i niezależnym — w drugiej wzorcową żoną i matką; w międzyczasie zgarnia czeki za kontrakty reklamowe z gigantami pokroju Pepsi, Armaniego czy American Express.

Pisze o niej cała prasa muzyczna, to oczywiste, ale jest też Beyoncé tematem na okładkę „Elle” i artykuł w „Forbesie”. To fenomen artystyczny, ekonomiczny, lifestyle’owy. Cała ta otoczka, głowa do interesów stawiająca Beyoncé obok Madonny, zatem całe mile od reszty śpiewającej kobiecej konkurencji, nie może jednak przesłonić jednego. Mniejsza o wyjątkową urodę, choreografie, od których bieleje oko, i wysokobudżetową oprawę muzycznych poczynań.

Mówimy o świetnej wokalistce z dobrym repertuarem. Medialne zamieszanie, rozdmuchany za oceanem do granic absurdu proces przygotowywania gruntu pod nadchodzące płyty — to wszystko nie jest już potrzebne. Z sukcesem oswajała się od dawna, bowiem albumem pokrytym platyną artystka mogła się pochwalić jeszcze jako nastolatka w Destiny’s Child (swoją drogą nazwa zainspirowana Księgą Izajasza), a solowy debiut przyniósł nie tylko wspaniałe wyniki sprzedażowe, lecz także pięć statuetek Grammy. Tyle że potem, po ugruntowaniu pozycji chwalonym krążkiem „B’ Day” (2006), wydawało się, że kariera będzie meandrować. O ile „I Am… Sasha Fierce” (2008) rozchodziło się jak świeże bułeczki, a blisko 1,5 mln nabywców w zaledwie sześć tygodni to wynik budzący zazdrość, krytycy mieli już do powiedzenia wiele gorzkich słów, chociażby na temat artystycznego oportunizmu i wyczerpywania się formuły.

Tytułowa Sasha Fierce to nie do końca czytelna dla słuchacza, na dodatek mocno ograna zabawa w kreowanie scenicznych alter ego, próba oddzielenia dojrzałej (w każdym razie dojrzalszej) kobiety dość bezpiecznie poczynającej sobie na polu współczesnego soulu od świadomej swojej seksualności diwy zdzierającej obcasy w rytm agresywnego, syntetycznego R’n’B.

Również „4”, mimo że przyjęte przez recenzentów o niebo łaskawiej, mogło wywołać falę zwątpienia w talent. Chociaż sama zainteresowana nagrała na potrzeby wydawnictwa ponad 70 utworów, rezultatem był zaskakująco mdły materiał, dopiero w odległych dźwiękach sygnalizujący, że ktoś ma tu jeszcze ochotę namieszać. „To w żadnym razie nie jest zły album […] Po prostu nie jest tym, czego moglibyśmy oczekiwać. Jego najlepsze momenty podpowiadają, jaki mógłby być” — pisano w „Guardianie”, dzienniku brytyjskim, przez co mniej uwikłanym w branżowe zależności i mniej podatnym na lobbing. A magazyn „NME” dorzucił co nieco na temat szmelcu w balladach, nietrafionych wycieczek w stronę lat 80., donosząc o nudzie panującej w utworach.

Dopiero album „Beyoncé” wprowadzony do internetowego sklepu iTunes nagle, bez zapowiedzi, z końcem 2013 r. ostatecznie rozwiał rodzące się wątpliwości. Ktoś tu zagrał na nosie mediom rozpoczynającym podsumowywanie roku już z początkiem grudnia. Czy słusznie? Jak najbardziej. Było tu amerykańskie rapowe południe, narzucające w ostatnich latach branży rytmy i rozwiązania aranżacyjne, ale też przedstawiająca co rusz swoje kolejne wcielenia brytyjska muzyka basowa. Były przekonujące historie z rhythm and bluesa, do tego diablo skuteczna muzyka środka. Dzieło poza gatunkami, osobiste.

„Lemonade” idzie z kolei ścieżką eklektycznej, podbitej absolutną pewnością własnych poczynań brawury, płynnie przeskakując z tonu wulgarnego w liryczny; raz to eksplozja rozbuchanego temperamentu, przy którym trudno ustać, chwilę potem spowiedź przed milionami, której nie sposób nie wysłuchać. Zmywające zrobiony na potrzeby branży makijaż „Love Drought” czy niesione spokojnie dźwiękami fortepianu i chórkami „Sandcastles” są bilansowane chociażby przez „Sorry” — miażdżące basem, przynoszące wiele pomysłów na triumfalnie prowadzący do refrenu wokal. Organiczne „Daddy Lessons” przypomina o — było nie było — teksańskim rodowodzie wokalistki, kierując ją w stronę repertuaru bliższego Taylor Swift.

Patrzenie na płyty Beyoncé przez pryzmat zaproszonych do kooperacji współpracowników to pójście po linii najmniejszego oporu. Ale co zrobić, skoro ta świta tak wiele nam mówi. Z jednej strony James Blake żeniący czarną muzykę z intro wertyczną elektroniką, z drugiej zbawca hip-hopu, czerpiący pełnymi garściami ze złotych lat jazzu i funku postmodernista Kendrick Lamar. Gdzieś w środku Jack White, gitarzysta doprawiający swojego rocka zmyślnie intepretowanym bluesem, tym razem pomagający przywołać ducha Led Zeppelin w drapieżnym „Don’t Hurt Yourself”. „Freedom” ze wspomnianym Lamarem jest raczej z końca lat 60., trochę z Hendriksa, trochę z Arethy Franklin, trochę z Doorsów.

Taki psychodeliczny gospel naszych czasów. Ciarki! Kolejny z zaproszonych, The Weeknd, umiał odrzeć swój macierzysty gatunek z infantylnego przerzucania się łóżkowymi mruczankami. Dodał mu pikanterii czy — jak pisano — mroczniejszej, wręcz gotyckiej atmosfery, ale też umiał stworzyć przebój do klubów „6 inches”, uzupełniając nisko, namiętnie śpiewającą Beyoncé. Na pokładzie prócz armii rzemieślników stoi jeszcze Diplo, producent wichrzyciel, który tym razem stroni od kakofonicznego barbarzyństwa z projektu Major Lazer. To on odpowiada za rewelacyjny, chyba najlepszy na albumie „All Night”, muzyczne „państwo w państwie”, w którym instrumenty dęte stawiają kropkę nad i. „Lemonade” ma także swoją dramaturgię, będąc zwierciadłem prowadzonego w świetle reflektorów związku Beyoncé i Jayem Z.

Jeśli ktoś chce poszukać między wersami, za dziełem zbiorowym znajdzie pełnego wątpliwości człowieka. Ale też uniwersalny manifest Afroamerykanki. Z krwi, kości, łez, wątpliwości, nie z banknotów. Takie płyty, kompleksowe, zarazem czytelne, a przecież działające na tak wielu polach, zamieniają się w rozdział historii muzyki popularnej chwilę po  wydaniu.

Marcin Flint (wSieci)

Beyoncé, „Lemonade”, Sony Music Entertainment

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych