"Pet Sounds" - 50 lat temu powstało arcydzieło The Beach Boys

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fragment okładki "Pet Sounds" grupy The Beach Boys"
Fragment okładki "Pet Sounds" grupy The Beach Boys"

Okrzyknięty jednym z najbardziej wpływowych i najistotniejszych albumów muzyki popularnej - „Pet Sounds”, dzieło Briana Wilsona i jego grupy The Beach Boys, został wydany 50 lat temu, 16 maja 1966 r. Gdy się ukazał, spotkał się z mieszanymi ocenami fanów.

Gdy Brian Wilson po raz pierwszy puścił swoim kolegom z zespołu nagrania nowych piosenek, które przygotował, gdy pozostali członkowie The Beach Boys koncertowali w Azji, nikt nie był zadowolony. Muzycznych wizji Wilsona nie pojmowali ani oni, ani ich menedżer, Murray Wilson.

Nazywany pieszczotliwie „ojcem zespołu” faktyczny ojciec Briana od lat terroryzował nieśmiałego i niepewnego siebie syna, lidera zespołu, geniusza przerastającego pozostałych Beach Boysów. Ci chcieli tylko dalej śpiewać o plaży, samochodach, dziewczynach i surfowaniu. W końcu właśnie to przyniosło im sukces. Domagali się od Wilsona kolejnych przebojów.

Pet Sounds” nie brzmiało znajomo, nie było obietnicą sukcesu. Przeciwnie - niosło ryzyko porażki. Wilson przygotował delikatne piosenki o miłości i zagubieniu w świecie, a także eteryczne utwory instrumentalne. Do nagrań wykorzystał zespół Wrecking Crew, grupę wybitnych muzyków sesyjnych; użył także dzwona od roweru, puszki po coca-coli, basowej harmonijki, a nawet przyprowadził do studia psy, by zarejestrować ich szczekanie.

Wcześniej sukces przynosiły piosenki „California Girls” i „Surfin’ USA”. Do piosenek The Beach Boys tańczyli nastolatkowie na kalifornijskich plażach, choć żaden z członków zespołu nie bawił się na desce surfingowej. Brian Wilson - lider i kompozytor - nigdy nie należał do „plażowiczów”.

Był najstarszy z trójki synów państwa Wilsonów. Od bardzo młodego wieku zdradzał oznaki nieprzeciętnego talentu muzycznego, stał się obiektem obsesji zaborczego i sadystycznego ojca. Utratę słuchu w jednym z uszu Briana najprawdopodobniej spowodowały „wychowawcze” uderzenia ojca.

Murray terroryzował chłopców, na siłę pchając ich w stronę muzyki. Jemu samemu się nie powiodło - jego kariera nigdy się nawet nie rozpoczęła; zabrakło mu talentu. Frustrację wyładowywał na Brianie - najstarszym i najbardziej wrażliwym; zmuszał syna do publicznych występów, śpiewania w kościele. W domu Brian siadał przy wielkim fortepianie, stojącym w salonie domu Wilsonów, i wygrywał lekkie, wpadające w ucho melodyjki, traktując muzykę jako formę ucieczki.

W domowym zaciszu Brian studiował harmonie wokalne grupy The Four Freshman i uczył śpiewu braci. Wkrótce założył zespół, do którego przyłączył brata Carla, kuzyna Mike’a Love’a i przyjaciela Ala Jardine’a. Murray ogłosił się opiekunem zespołu, przygotował morderczy grafik prób i nagrań. Przyniosły sukces. Spełniło się marzenie Murraya Wilsona.

Gdy w 1966 r. „ojciec Wilson” usiadł w fotelu, by wysłuchać nowych piosenek swojego syna, spodziewał się przebojów. Piosenek, które wygrywane będą w radiach, do których tańczyć będzie nastoletnia Ameryka. Zamiast tego usłyszał impresjonistyczne fantazje bez wyraźnej struktury. To nie były hity - „You Still Believe In Me”, „Don’t Talk”, „I Just Wasn’t Made For These Times” nie pasowały do formatu radiowego, wymagały skupienia i wsłuchania się.

Nawet „God Only Knows”, którą Paul McCartney uznał za najlepszą piosenkę miłosną w historii, gdy została opublikowana, nie stała się przebojem, jakiego oczekiwał Murray. „Powiem tyle - na pewno nie przypomina to starego materiału” - ocenił chłodno. Jego najstarszy syn nie był już zainteresowany pisaniem piosenek dla nastolatków, zajmowała go teraz prawdziwa sztuka.

Brian został sam ze swoimi piosenkami. Jego entuzjazmu i wizji nie podzielał ojciec, nie podzielali też koledzy z zespołu. Ci chcieli koncertować, cieszyć się sławą i podróżami do egzotycznych krajów. Byli wściekli i zdumieni, gdy Brian - ich lider, basista i wokalista - zakomunikował, że nie zamierza jechać w lukratywną trasę do Japonii. Zamiast tego został w Kalifornii i nagrał „Pet Sounds” z muzykami sesyjnymi. Żaden z Beach Boysów nie zagrał na albumie choćby nuty. Najbardziej wściekły był Mike Love, którego w muzyce najbardziej pociągała perspektywa sukcesu, pieniędzy i kobiet.

Fani uznali „Pet Sounds” za ekscentryzm Wilsona, który na „Pet Sounds” przemienił się z utalentowanego autora chwytliwych piosenek w geniusza, aranżera i kompozytora. Jego metody pracy, koncepcje produkcji muzycznej kopiowali w następnych latach niemal wszyscy muzycy rockowi.

On sam powoli popadał w szaleństwo. Cierpiał na schizofrenią, pogłębiającą się jeszcze wraz z jego eksperymentami z LSD. Gdy kolejne projekty zakończyły się porażkami, zamknął się w sypiali swojego domu i zniknął, choć Beach Boysi grali dalej, już bez niego. Słyszał głosy w głowie, które rozkazywały, by się zabił. Nad chorym Brianem „opiekę” roztoczył doktor Landy, stając się kolejną, po ojcu, siłą całkowicie kontrolującą Wilsona.

Czytaj również: „Love & Mercy”. Piekło lidera The Beach Boys.

Dopiero na początku XXI wieku Brian Wilson odzyskał niezależność i opanował chorobę psychiczną. Obecnie jest w trasie koncertowej, związanej z 50-leciem nagrania „Pet Sounds” jego „opus magnum”. Podczas występów wykonuje cały album - od pierwszej nuty „Wouldn’t it Be Nice” po ostatnie dźwięki „Caroline No”.

Q/PAP

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych