Ron Howard nie jest gigantem kina z talentem wielkości ogona Moby Dicka. Nie jest artystą- wizjonerem, a raczej solidnym hollywoodzkim rzemieślnikiem, który potrafi sprawnie opowiedzieć zarówno o tragedii Apollo 13, pięknym umyśle genialnego schizofrenika, telewizyjnym wywiadzie, który pogrążył ex prezydenta USA czy zielonym stworku kradnącym Christmas. Reżyser nie ma na swoim koncie żadnego arcydzieła, ale nie zaliczył też kompromitującej wpadki. „W sercu morza” jest z jednej strony typowym filmem Howarda, ale zaskakuje odwaga połączenia ze sobą dwóch różnych klimatów „morskiego kina”, co wznosi awanturniczą przygodę na wyższy poziom. Brak w nim jednak błysku „Wyścigu” sprzed dwóch lat- bez wątpienia najlepszego obrazu Howarda w karierze.**
„W sercu morza” opowiada o kulisach powstania arcydzieła amerykańskiej literatury pt. „Moby Dick”. W roku 1850 młody pisarz Herman Melville (Ben Whishaw) odwiedza karczmarza Thomasa Nickersona (Brendan Gleeson). Thomas jako nastolatek przeżył katastrofę statku, który zapędził się w dalekie rejony opanowane przez wieloryby. Olej z największego na świecie zwierzęcia był wówczas płynnym złotem, jak dziś ropa naftowa. Karczarz kryje w sobie bolesną tajemnicę, której nie jest skłonny wyjawić. Z biegiem rozmowy odsłania jednak kolejne przerażające wydarzenia z wielorybnicznego okrętu Essex, który w 1819 roku wypłynął na swój ostatni rejs.
Howard łączy ze sobą wysokobudżetową, trójwymiarową opowieść o pościgu za gigantycznymi wielorybami z dramatem o człowieczeństwie, pokonywaniu kolejnych barier własnego zezwierzęcenia. Jest to też całkiem wzruszająca przypowieść o przyjaźni i męstwie. Młody Thomas obserwuje konflikt między arystokratycznym kapitanem Georgem Pollardem ( Benjamin Walker), a zawadiackim, pochodzącym z nizin społecznych pierwszym oficerem Owenem Chasem ( Chris Hemsworth). Owen symbolizuje wszystko, co najważniejsze w amerykańskim micie. Jest mężny, odważny, ambitny, uczciwy, pomaga bliźnim i kocha swoją rodzinę. Jak można się spodziewać, to on weźmie górę nad symbolizującym „przed amerykański” świat butnym i aroganckim arystokratą. Jednak nawet tak pomnikowy Amerykanin nie będzie w stanie zdetronizować pierwowzoru słynnego Moby Dicka.
W warstwie wizualnej „W sercu morza” oczywiście zachwyca. Imponuje wiarygodne uwypuklenie zderzenia nikłej ludzkiej siły w walce z monstrualnym kaszalotem. Twórcy zapewniają, że chcąc oddać realizm tego starcia, konsultowali zachowania morskich ssaków ze specjalistami. Howard jednoznacznie ucieka od pospolitej zabawy efektami specjalnymi, zamieniając film w intymną opowieść o przetrwaniu. A więc obok romantycznych przygód mamy np. sugestywną i obrazową scenę nurkowania członka załogi do wnętrza brzucha wieloryba, skąd ma napełnić beczułki olejem.
Howard z jednej strony buduje świat wyjęty z XIX wiecznych awanturniczych pirackich baśni. Wraz z operatorem Anthonym Dod Mantle’em kadruje zdjęcia w stylu kostiumowych klasyków jak „Bunt na Bounty”, by w drugiej części skierować się w stronę naturalistycznego i wyciszonego kina survivalowego. Ale nawet w tej warstwie nie jest to połączenie jednoznaczne, bowiem czuć też ślady morskiej mitologii rodem „Życia Pi” Anga Lee. Howard jednocześnie nie zapomina o popularnym w amerykańskiej literaturze spod znaku Marka Twaina wątku wchodzenia chłopców w dorosłość, która nadaje całości romantycznego posmaku.
Mimo narracyjnego i stylistycznego eklektyzmu „W sercu morza” nie jest jednak filmem odbiegającym od typowych howardowskich produkcji. Jest efektownie, rozrywkowo i na tyle bezpiecznie narracyjnie, by widz przyzwyczajony do wysokobudżetowego kina czuł się komfortowo podczas dwugodzinnego seansu. Cóż, nawet Roman Polański rozbił się na epickim morskim kinie. Tym bardziej należy docenić, że Howard nie wpłynął na żadną mieliznę.
4/6
„W sercu morza”, reż: Ron Howard, dystr: Galapagos
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/289185-w-sercu-morza-polujac-na-kaszalota-romantyczne-kino-z-nuta-realizmu-recenzja-dvdblu-ray